Wednesday, March 29, 2017

Nasza historia, część szósta - NeoNat reanimacyjne czyli NICU w Nicei

Poprzednia część naszej historii tutaj: KLIK

Nie wspomniałam w niej, że podczas operacji, podczas narodzin naszego Małego Księcia - nagle rozpętała się burza nad szpitalem. Potężna burza, z gradobiciem, z ogromnym wiatrem. Grad z całą siłą uderzał w okna i w ściany, robiąc potężny hałas, było dość strasznie :). Ale też burza trwała bardzo krótko - tylko od momentu rozpoczęcia operacji aż do wyjęcia Małego Księcia z mojego brzuszka.

Ulotka o NeoNat w L'Archet: KLIK

Kilka zdjęć ze szpitala, z tych ostatnich dni:








Oddział neonatologiczny w szpitalu L'Archet w Nicei był znakomity. Nawet nie wiem ile tam było sal - ale z całą pewnością całkiem sporo. W każdej sali było około 6 inkubatorów, każde dziecko miało swój regalik ze "swoimi" rzeczami, kremami, pieluszkami, czujnikami do zmiany itd itp, a w każdej sali znajdowały się też fotele dla rodziców. Bardzo wygodne fotele, z podnóżkami, poduszkami. Każda mama podczas wizyty u dziecka dostawała też poduszkę do karmienia, można było oczywiście zostawić "lovie" u dziecka - w postaci na przykład pieluszki tetrowej, z którą się spało. Kiedy niczego nie przyniosłam za pierwszym razem, bo nawet nie wiedziałam, że mogę, że powinnam - pielęgniarka dała mi pieluszkę z oddziału, napisała na niej imię Małego Księcia i na czas kangurowania miałam ją położyć na sobie, żeby przesiąkła moim zapachem, aby Mały Książę miał to na czas kiedy mnie na oddziale nie będzie. Moim zadaniem domowym było przygotowanie drugiej takiej pieluszki, i spanie z nią, a następnie dokonanie zamiany następnego dnia itd itp. Od tej pory przez pięć tygodni spałam z różnymi pieluszkami/maskotkami (bo potem zamieniliśmy pieluszkę na "lovie" //jak to się nazywa po polsku? taki przedmiot do kochania?// z żyrafką Sophie) pod ubraniem. Ponieważ w salach oddziału intensywnej opieki neonatologicznej światła były zawsze mocno przyciemnione, a żaluzje przymknięte to przy każdym inkubatorze była też lampka dla rodziców.

Przed wejściem na oddział należało zdjąć okrycie wierzchnie, biżuterię i zegarki, dla każdego rodzica była do dyspozycji zamykana na kluczyk szafka w szatni by zostawić rzeczy. Następnie należało najpierw umyć się mydłem antybakteryjnym i ciepłą wodą, a potem nałożyć jeszcze na dłonie żel z alkoholem. Trzeba było też założyć specjalny fartuszek (zdejmowany do kangurowania).

Ten post będzie bardzo chaotyczny, bo już widzę, że piszę go tak, jak mi się różne rzeczy przypominają :). Teraz na przykład, kiedy pisałam o kangurowaniu, przypomniało mi się jak któregoś dnia przyszliśmy a tam przy jednym z inkubatorów spał sobie wygodnie rozłożony w fotelu Tatuś, bez koszulki, a na jego nagiej piersi spało maleństwo. Cudny widok :).

Zespół, który tam pracował w 2015 roku to drużyna wspaniałych ludzi. Nie mogliśmy narzekać na nikogo, wszyscy byli znakomici i podchodzili do dzieci tak czule i z taką miłością, że wiedziałam wychodząc, iż zostawiam Małego Księcia w dobrych rękach. Do każdego dziecka podchodzono bardzo indywidualnie, z każdym spędzano czas... Już podczas drugiej wizyty (pierwsza jest opisana w poprzedniej notce) dostałam Małego Księcia do kangurowania, poproszono mnie też bym spróbowała go nakarmić. Od razu przyszła też do mnie pielęgniarka laktacyjna, pokazała mi różne rzeczy, dostałam masę ulotek i próbek, z próbkami herbatek włącznie :). Jednak najwspanialszy był pielęgniarz Eric. To jak on podchodził do dzieci... nigdy w życiu niczego podobnego nie widziałam. Kiedy brał dziecko w ręce - robił to tak delikatnie, z tak niesamowitą czułością i wyczuciem! Kiedy tylko wyczuwał najmniejsze zniecierpliwienie/obawę/negatywne odczucie ze strony dziecka to natychmiast zastygał, przerywał to co robi i czekał, aż dziecko znowu poczuje się dobrze. Był niesamowity! On i pielęgniarka, której imienia niestety nie pamiętam, nauczyli nas zmieniać pieluszki naszemu maluszkowi :). Był taki malutki, że w pieluszkach w rozmiarze 0 po prostu pływał.

Na oddział, mimo, iż to był oddział reanimacyjny, intensywnej opieki - rodzice mogli przychodzić na ile chcieli, kiedy chcieli, podczas całej doby. Zdarzyło nam się raz przyjść w nocy, kiedy z tęsknoty nie mogłam spać, tylko płakałam :). Trzeba było jedynie wyjść podczas wykonywania przez lekarzy procedur medycznych. Dyrektorem oddziału był wtedy wspaniały człowiek, przy przyjęciu każdego dziecka zawsze rozmawiał z rodzicami. Po każdym badaniu (nawet przez innych lekarzy) przychodził do nas (i innych rodziców) by powiedzieć co i jak. Był wspaniały.

Ze szpitala wypisano mnie w środę (po wyjęciu wszystkich zszywek z mojego brzucha - swoją drogą byłam przekonana, że wyjęcie zszywek będzie bolało, a tu zonk, okazało się, że nie mam w tym miejscu w ogóle czucia. Lekarze mówili, że być może wróci, ale minęły dwa lata, a ja dalej nie mam czucia w tej części brzucha.), zaraz po wypisie poszliśmy zjeść obiad w pobliskiej piekarni (wypisano mnie przed lunchem) - pamiętam jak dziwnie czułam się na zewnątrz, nie mogłam uwierzyć, że jestem poza szpitalem. Zjedliśmy placek a la cebularz, tylko, że zamiast cebuli na jednym z nich były same pomidory, a na drugim pieczarki. Pamiętam gdzie siedzieliśmy i jak siedzieliśmy, ale nie pamiętam co jedliśmy na deser. Chyba jakieś batoniki!

Po jedzeniu wróciliśmy do szpitala i poszliśmy jeszcze do NeoNat, a tam cudowna niespodzianka, Eric nam powiedział, że Mały Książę będzie miał wyjęty dzisiaj wieczorem wenflon, który miał przy sercu, w związku z powyższym jutro czeka nas pierwsza kąpiel, a w piątek, w piątek! W piątek Mały Książę zostanie zapakowany do fotelika i pojedzie do szpitala do Cannes, na zwykły oddział neonatologiczny! Tak bardzo się wcześniej baliśmy, że nie damy rady codziennie przyjeżdżać, że będziemy musieli coś wynająć w pobliżu szpitala w Nicei - a tu szpital nam taką zrobił przyjemność (pytali nas wcześniej, który szpital jest najbliżej nas - szpital w Cannes był od nas 7-10 minut samochodem).

Najgorsze w NeoNatcie były monitory, czujniki. Zsuwające się z nóżek, alarmujące...! Były też straszne momenty, kiedy to w innych salach nagle zaczynało się coś dziać i wszyscy lekarze i pielęgniarki biegły na pomoc, były reanimacje maluszków... Małego Księcia na szczęście to ominęło.

Wieczorem wyszliśmy ze szpitala i pojechaliśmy do domu. DO DOMU! To brzmiało tak egzotycznie, po tych tygodniach w szpitalu miałam wrażenie, że już nigdy z niego nie wyjdę, że już nigdy nie będzie dobrze (depresja swoje dołożyła), tymczasem jechaliśmy DO DOMU.

Przy wypisie dostaliśmy kolejne La Boite Rose, pełne dobroci dla maluszka i dla Mamy, ale o tych pudełkach napiszę przy innej okazji. Dostałam też plik recept, cukrzyca ciążowa minęła jak ręką odjął, ale ciśnienie dalej się utrzymywało wysokie, leki brałam jeszcze przez pół roku zanim całkowicie z nich zeszłam. Dostałam też skierowanie na kolejne morfologie oraz na usg nerek (którego koniec końców nie zrobiłam) bo prawie przestały mi działać pod koniec ciąży. Dostałam też numer telefonu do agencji pielęgniarek domowych w naszej okolicy, abyśmy zadzwonili się umówić, aby pielęgniarka codziennie przychodziła robić mi zastrzyki przeciwzakrzepowe. I jeszcze dostaliśmy kolejną receptę na pończochy uciskające, przeciwzakrzepowe (w szpitalu miałam wersję podkolanówkową, ale do domu przepisali mi pończochy, które zresztą okazały się być śliczne, z koronką na górze, samonośne, nikt by nie powiedział, że medyczne, bo wyglądały jak bardzo zmysłowy element stroju ;) ).

W drodze na szpitalny parking spotkaliśmy pilota helikoptera, który mnie do tego szpitala przywiózł (przyhelikopterował? hihi) - poznał mnie od razu, zaczął się dopytywać co u mnie, jak sytuacja - bardzo mi było miło, że mnie zapamiętał! A na następnym piętrze do windy weszła nasza ulubiona położna (która w ogóle tego dnia nie miała być w pracy) - miło było się z nią pożegnać, porozmawiać już nie na gruncie pacjent-położna. :)

Kiedy doszliśmy na parking, do naszego samochodu, kiedy wsiedliśmy do niego - zaczęłam płakać i nie mogłam przestać. To było tak surrealistyczne dla mnie, wyjście ze szpitala, już nie-bycie w ciąży, ale bez dziecka u boku.. Świadomość tego, że dziecko zostaje tylko kilometrów ode mnie, "samo", w szpitalu...




W domu czekała na nas moja Mama, która przyleciała do Francji już na samym początku stycznia i przez cały ten trudny czas dzielnie się wszystkim zajmowała, cudownie nam pomagała i wspierała. Tyle dla nas wtedy zrobiła!

Weszliśmy do domu, moja Mama przywitała nas Ptasim Mleczkiem - stałam z tym pudełkiem w ręku i nagle przez moment wszystko było takie.. normalne, że aż nie mogłam uwierzyć. Ryczałam jak bóbr, mój Francuz też, osunęliśmy się po ścianie, aż  w końcu oboje siedzieliśmy na podłodze, płacząc i jedząc ptasie mleczko jedno za drugim, a moja Mama nas oboje przytulała. Histeria normalnie ;).

A jak już weszliśmy dalej to zobaczyłam wszystkie te miniaturowe ubranka, które moja Mama uprała, poprasowała, poskładała i przygotowała dla Małego Księcia (gdy wylądowałam w szpitalu byłam w końcówce szóstego miesiąca, nie miałam niczego przygotowanego). Coś pięknego <3.

Następnego dnia, w czwartek, przyjechał Ojciec mojego Francuza i przywiózł nam niemalże wszystko czego moglibyśmy potrzebować, łóżeczko, duży cocoon-a-baby (mały dostaliśmy ze szpitala, ale o tym później), dwa łóżeczka turystyczne w różnych wielkościach, dwa kojce do zabawy, wanienkę, nosidełko, krzesełko do karmienia, ubranka, misie, ba, nawet wózek 3 w 1 (świetny wózek swoją drogą). Zjedliśmy z nim pizzę (jest ogromnym fanem pizzy) po czym zapakowaliśmy się do jego samochodu i pojechaliśmy do Nicei, żeby uczestniczyć w pierwszej kąpieli Małego Księcia (zdjęcia z pierwszej kąpieli w TEJ NOTCE - KLIK ).





W piątek chcieliśmy pojechać do Nicei sami, ale pielęgniarze nam odradzili, powiedzieli, że Mały Książę jest przygotowywany do podróży, jest z lekarzami, i tak nie moglibyśmy z nim być, nie moglibyśmy z nim także jechać w karetce - więc dla wszystkich byłoby lepiej gdybyśmy poczekali na niego już w Cannes. Także pojechaliśmy do Cannes, karetka miała przyjechać o 16... Byłam kompletnie spanikowana, bo przyjechali dopiero godzinę później. Mały Książę jechał w gondoli, jak król :), był ubrany ( - pierwszy raz widziałam go w ubranku! ). Na oddział został wniesiony przez ulubioną pielęgniarkę, która wręcz się wzruszyła, że się z nim rozstaje (ona zajmowała się nim najczęściej na NeoNatcie), a towarzyszyła im grupa ratowników medycznych. Ja siedziałam jak na szpilkach! (musiałam czekać aż zostanie oficjalnie przyjęty na oddział i dopiero potem do niego pójść) 

Na pożegnanie z NeoNatem w Nicei dostaliśmy wyprawkę od SOS Prema, a na powitanie w Cannes dostaliśmy Żabkę :).



O Cannes będzie w następnej części naszej historii :).

Tuesday, March 14, 2017

Dwadzieścia cztery miesiące (2 lata!) Małego Księcia :)

2017-01-22, 00:19

Wiek urodzeniowy: 2 lata!
Wiek korygowany (to już koniec z wiekiem korygowanym!): 22 miesiące (bez jednego dnia)

Waga: 13kg
Wzrost: pomiędzy 86 a 90, ale dokładnie sprawdzimy dopiero u lekarza na bilansie :) - [edit] czekałam na ten bilans, żeby dowiedzieć się paru rzeczy, ale wzrostu nie jestem w stanie dokładnie podać, bo zamiast go zmierzyć normalnie - pielęgniarki postanowiły włożyć Małego Księcia do specjalnej szuflady z miarką, dla niemowląt. Mały Książę oczywiście spanikował na całego, uciekł do mnie przerażony (wcale się nie dziwię), a pielęgniarki orzekły, że ma 86cm. No cóż, ubranka 86 są na niego od dawna już za małe, sięgają mu może do połowy łydki. W tej chwili nosi 92 i czasami 98... Ale niech będzie, że ma (najwyraźniej cały czas od grudnia) 86cm.

Włosy trochę mu ściemniały, wciąż mają złoty poblask, ale są zdecydowanie ciemniejsze. Oczy zielono-bursztynowe, szary kolor zniknął zupełnie :), przeważa bursztynowy, ale to zależy mocno od światła.

Mowa i rozumienie: rozumie doskonale większość tego co do niego mówimy, we wszystkich trzech językach. Dla niego to pewnie wciąż jeden język ;). Ładnie wykonuje polecenia, czy też spełnia prośby, niezależnie od języka, w którym je słyszy. Jeśli chodzi o mówienie to mówi dużo, aczkolwiek większości z tego co mówi jeszcze nie rozumiemy ;). Za to rozumiemy około 65 słów, które wypowiada (tyle mam zanotowanych). Zdecydowana mniejszość słów jest w języku francuskim, przoduje jednak angielski. Rozpoznaje litery (angielski alfabet) i cyfry (również po angielsku). Jego ulubione litery to O, A, S, H, B, X :). Ulubiona cyfra to 2, zwłaszcza, że dopiero co miał świeczkę urodzinową w kształcie dwójki i chodził, wszystkim ją pokazywał i dumnie powtarzał "two! two!". Wciąż nie mówi "tak" (ani yes, ani oui - zamiast tego w różnych sytuacjach woła radośnie "yay!"), za to do jego repertuaru dołączyło bardzo zmartwione "oh noooo!" (kiedy coś spadnie, coś się zepsuje, baterie się wyczerpią w zabawce itd itp). Zapytany czy czegoś chce, np. deser - jeśli nie chce, to zdecydowanie mówi "no.", ale jeśli chce to pokazuje dłonią, nie odpowiada "yes", ani "tak" i nie wiem jak go tego nauczyć. Pewnie sam się w końcu nauczy :). Wypowiada proste zdania :),

Na obrazkach rozpoznaje już emocje typu: gniew, szczęście, radość, smutek, strach. Nie rozumie wstydu i dumy. Uwielbia obrazki ze spaniem :D, często zabiera jakąś poduszkę i udaje, że śpi - każe wtedy być wszystkim cicho. Części ciała zna już od dawien dawna, klocki układa w wieżę i różne inne budowle, już nawet nie pamiętam od kiedy (a pani dr na bilansie zapytała czy umie ułożyć wieżę z pięciu klocków). Układa niektóre układanki - a niektóre kompletnie mu nie wychodzą. Uwielbia rysować, ale w sumie to też żadna nowość. Nowością jest kolorowanie obrazków oraz rysowanie różnych rzeczy i nazywanie ich :). Najbardziej lubi rysować pociągi (bo w ogóle ma teraz fazę na pociągi, już od kilku miesięcy) i samochody (wciąż je uwielbia). Kiedy rysuje pociąg najpierw rysuje kreseczki na dole, które są torami, a dopiero potem prostokąt na nich, który jest pociągiem. Zapytany bardzo chętnie opowiada o tym co narysował :).

Czasami układa samochodziki w jednej linii i robi sobie z nich pociąg. Przy czym ma osobne słowo na normalny samochód, osobne na taxi i osobne na samochody z kogutem. Autobus na razie określa gestem z piosenki "The wheels on the bus".

Nie ma żadnych problemów z dopasowywaniem dowolnych kształtów do miejsc, w których powinny te kształty się znajdować, a ostatnio na playgroupie spędził dobre 10 minut wkładając w dziurki malutkie kółeczka i miał z tego ogromną frajdę. Oczywiście kształty rozpoznaje i poproszony o nie w jednym z trzech naszych języków - je wskazuje.

Poza tym: biega, próbuje skakać, ale jeszcze nie umie oderwać się od ziemi; pięknie się wspina po różnych rzeczach (aczkolwiek nie ma wolnej ręki, zawsze jedno z nas jest koło niego by go asekurować). Umie chodzić na piętach, jeszcze nie umie chodzić na palcach, chociaż się stara. Reaguje błyskawicznie na "stop", i absolutnie uwielbia "three, two, ej, GO!" (zamiast one mówi ej). Jak tylko krzyknie "go" to zaczyna biec. Ale GO ma wszelakie zastosowania. Kiedy światła uliczne zmieniają się z czerwonych na zielone, woła "baba GO!" albo "daddy, GOOO!" (zależy kto prowadzi samochód ;) ). Kiedy ma dosyć czyjegoś towarzystwa mówi (na przykład): "GO Tato, baj Tato, baj Tato, Tato go". Go służy też jako "start" kiedy zaczyna jechać samochodzikiem/pociągiem.

Uwielbia też mówić bye - "baj", czule i długo żegna się z zabawkami, które zostają w wannie podczas kiedy on wychodzi z kąpieli "baj brum brum, baj ciuciu, baj quack, baj". Żegna się też tak z Tatusiem przed wyjściem do pracy, z Babcią... Również jak ma dosyć Skype'a z drugą Babcią to też zaczyna do niej wołać "baj, baj, baj" i machać papa. Na przywitanie mówi "hej" zamiennie z "hi".

Ostatnio zaczął odkładać rzeczy na miejsce - jeszcze nie cały czas i nie wszystkie, ale to dobry start.

Tutaj pewnie sporo osób by mnie zbeształo, ale Mały Książę ma własnego iPada - i potrafi (od dawna) świetnie go obsługiwać. Co na nim robi: ogląda kilka swoich ulubionych kreskówek (PJ Masks na YT, Puffin Rock na Netflixie), ale także ma bardzo dużo aplikacji edukacyjnych (z których naprawdę sporo się uczy!), kilka małych gierek (np. liczenie rybek, czy też pociągi z Duplo) oraz swoje piosenki z Super Simple Songs i Mothergoose Club. Również ma tam kilka programów do rysowania (używa między innymi kopii mojego ulubionego Procreate...!) oraz pisania  (np. IA Writer - uwielbia literki). Pomimo tego, że do urządzenia tego ma dość swobodny dostęp to po pierwsze, nigdy nie spędza przy nim czasu sam (zawsze przynajmniej jedno z nas jest obok), a po drugie, nie spędza przed ekranem dużej ilości czasu. Pewnie dlatego, że bardzo dużo robimy razem, nasze zabawy są dla niego atrakcyjne, a ekran po jakimś czasie (na szczęście) mu się nudzi. Dlaczego dostał swojego iPada i ma do niego dostęp? Bo kiedy już umiał tablet obsługiwać, a go nie miał - to wykorzystywał każdą okazję, żeby iPada mojego dorwać i potrafił się przy nim zamienić w Zombie, jeśli tylko z jakiegoś powodu nie dopilnowaliśmy czasu (a tak się niefortunnie złożyło, że np. w grudniu wszyscy troje dużo chorowaliśmy, więc tabletu było dużo).

Uwielbiam, kiedy pomaga mi w kuchni :). Dziadek Janek nam "zhakował" stołeczek z Ikei i zrobił wieżę kuchenną dla Małego Księcia (będzie na zdjęciach poniżej też). Świetna sprawa, taki pomocnik kuchenny!

Jak już jesteśmy przy kuchni - Mały Książę ma swoje preferencje, uwielbia sporo rzeczy, kilku nie lubi :). Z racji tego, że my (rodzice) jesteśmy wegetarianami, Mały Książę też nie je mięsa :).
Bardzo ładnie posługuje się widelcem i łyżką, jeśli chodzi o nóż to na razie używa go tylko do smarowania kanapki masłem. :)

W dalszym ciągu jest również karmiony piersią :).

Sam wchodzi i schodzi ze schodów, aczkolwiek woli komuś podać rękę niż trzymać się poręczy.

Był też na swoim pierwszym balu karnawałowym! :) A jeśli chodzi o pierwsze razy - to był też pierwszy raz u fryzjera :). Kupiliśmy też roczne wejściówki do ZOO, żeby móc skoczyć tam nawet na spacer na godzinkę, tak jak mieliśmy wejściówki roczne do Marineland (tęsknię za Marineland!).

Trafiła się nam też pierwsza smutna okazja, byliśmy razem na pogrzebie, bowiem zupełnie niespodziewanie umarł mój Dziadek. :(

Uczy się też czytać (metodą Domana) i całkiem nieźle mu to wychodzi, zwłaszcza biorąc pod uwagę mój brak konsekwencji i zapominanie o ćwiczeniach ;). 

Ulubione zwierzęta Małego Księcia to: lwy, tygrysy, węże oraz maskonury. :D

Czy o czymś zapomniałam? Pewnie tak ;), trudno!

**
Piszę ten post na raty już chyba przez miesiąc, jest strasznie chaotyczny :D, ale tak to jest jak się piszę po jednym/dwóch zdaniach.

"Kilka" zdjęć :).



































W sumie to zapomniałabym o najważniejszym: Mały Książę nie ma żadnych oznak wcześniactwa i z dniem dzisiejszym zapominamy o wieku korygowanym i o tym, że urodził się ponad dwa miesiące za wcześnie :)))).

Monday, March 6, 2017

Mój pierwszy dzień we Francji - chmury, skorpiony, rabusie, a wszystko to z miłości ;)

Mój pierwszy dzień we Francji liczę dwa razy.
Pierwszy-pierwszy raz, jedenaście lat temu, w 2006 roku, szóstego lutego, ... Jeszcze na kilka dni przed, z wielkim zacięciem uczyłam się do egzaminu z biopsychologii (biologicznych mechanizmów zachowania - trwała sesja), a w nocy, przed dniem ZERO, robiłam jeszcze migrację serwera w pracy, na nową maszynę. Jeszcze w poniedziałek przyszłam rano do pracy upewnić się, że wszystko działa :). Na szczęście działało, więc o 13:20 siedziałam już w samolocie, który wznosił się ku obłokom.

To był mój pierwszy lot samolotem tego typu (wcześniej latałam tylko szybowcami oraz małymi maszynami, wykorzystywanymi na przykład do nawożenia pól). To był w ogóle dzień pierwszych razów :).

Chmury z góry wyglądały wspaniale. Niebo było przepiękne, w różnych odcieniach błękitu, które płynnie przenikały się nawzajem - po prostu widok marzenie. Byłam wtedy tak bardzo szczęśliwa, i z ciekawością, z drżeniem w sercu czekałam na lądowanie.

Ach, widok hipodromu z okien samolotu! "Wygryzionego" budynku w Villeneuve Loubet (wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to miasteczko tak się nazywa), baseny Marineland, porty w Cannes i Antibes... Phoenix Park... pokochałam to miejsce jeszcze zanim wylądowaliśmy, jeszcze zanim koła samolotu dotknęły rozgrzanej słońcem drogi do lądowania (która bardzo malowniczo kończyła się w morzu). Wylądowaliśmy o 15:55.







Na lotnisku czekał na mnie On i jego trzy drżące róże - ale to jest temat na zupełnie inną notkę :).

Ten pierwszy dzień we Francji zaskoczył mnie temperaturą - luty okazał się być bardzo ciepłym miesiącem, było prawie 20 stopni. Zaskoczyło mnie powietrze, jego zapach, jego wilgotność. Zaskoczył mnie wakacyjny nastrój tego miejsca - środek dnia, a ja byłam otoczona ludźmi, którzy poruszali się powoli, bez pośpiechu. Pokochałam od pierwszego wejrzenia całą okolicę, pokochałam palmy, kwiaty kwitnące na rabatach przy lotnisku (wtedy jeszcze nie wiedziałam, że zaledwie kilka lat później będę to miejsce nazywać swoim domem). Pokochałam drogę do Sophia Antipolis, szmaragdową rzeczkę, porośnięte bluszczem kamienne zbocza przy autostradzie, drzewka pomarańczowe, przepiękne oleandry... Rondo z rzeźbą w kształcie dzbanu... Wszystko to było takie "moje".



Tego pierwszego dnia nie zobaczyłam o wiele więcej, spędziłam resztę wieczoru i noc w mieszkaniu, które kilka lat później nazwałam swoim domem. Za to rano zobaczyłam wspaniały wschód słońca.



***
Przez kolejne sześć lat latałam do Francji regularnie, a z każdą wizytą coraz bardziej się zakochiwałam i coraz bardziej czułam jak u siebie. Aż w końcu jesienią w 2012 roku, tuż po oddaniu pracy magisterskiej - razem z moim Francuzem zapakowaliśmy kolejną część moich rzeczy. W nocy przed lotem poszliśmy jeszcze do kina obejrzeć z przyjaciółmi kolejną część Zmierzchu, a o 11:50 w piątek, szesnastego listopada, startowaliśmy z warszawskiego lotniska, by o 14:25 wylądować w całkiem nowym, francuskim życiu.

Tego dnia chciało mi się śpiewać i tańczyć z radości (chociaż już tęskniłam za moją Mamą i Przyjaciółkami). Kiedy wyszliśmy z lotniska, chłonąc znajome mi już ciepłe i wilgotne powietrze, pojechaliśmy do domu, wtedy jeszcze w Sophia Antipolis, tym razem łapiąc autobus. To była długa droga, ale jakże przyjemna - oglądałam widoki za oknem, a w myślach powtarzałam sobie "jadę do domu, jadę do domu!". Pierwszy dzień spędziłam rozpakowując bagaże, moje pudła, które przyleciały wcześniej, książkowe przesyłki z Empiku :D, a także razem z moim Francuzem skręcając meble, które kilka dni wcześniej przyjechały z Ikei :).

Za to któregoś dnia w następnym tygodniu wybrałam się do sklepu, do Carrefour w Antibes, z samego rana, żeby zdążyć wrócić przed przerwą lunchową i.... trafiłam na rabusi! Zamaskowani złodzieje wpadli do sklepu, dobiegli do stanowiska z biżuterią, zabrali co się dało, przestraszyli wszystkich, czyjś pistolet wystrzelił, trafił w rurę z wodą, woda zaczęła się lać po biżuterii, na podłogę... :D Ależ się działo! Następnego dnia nawet był o tym artykuł w lokalnej gazecie :D. A mój Francuz powiedział, że zadba o to, bym już nigdy sama nie pojechała do tego Carrefoura (tak się o mnie przestraszył!) i słowa dotrzymał.

Tęsknię za Francją, naszym francuskim domkiem i nawet skorpionami, które uparcie wchodziły nam do łazienki (pierwszy raz miałam wątpliwą przyjemność powitania takiego gościa zaledwie kilka dni po moim pierwszym dniu tam na stałe - a mieszkaliśmy wtedy na czwartym piętrze!).



Mam nadzieję, że kiedyś tam wrócimy. :)

**
Wpis ten powstał w ramach projektu KLUBU POLEK.