Saturday, October 29, 2016

Szpitalna zupa poszczepienna czyli wspomnień czar - Marzec 2015

Teraz mi łatwiej myśleć o początkach życia Małego Księcia, zwłaszcza po opisaniu prawie całej Naszej Historii :), więc często wspominam.

We Francji wcześniaczki urodzone przed 32 tygodniem pierwsze szczepienia mają obowiązkowo w szpitalu, aby w razie pojawienia się jakichkolwiek objawów niepożądanych można by było szybko działać. Nasz Mały Książę urodził się w 31 tygodniu i wówczas wcale mi się to nie podobało, bo nie chciałam wracać do szpitala, nie chciałam, żeby Mały Książę znowu podpięty był do czujników, nie chciałam znowu tego wszystkiego przeżywać. Dopiero przy kolejnych szczepieniach, kiedy to pediatra za każdym razem dawał mojego Francuzowi dzień zwolnienia i papierek do pracy, byśmy mogli spędzić dzień na obserwacji Małego i w razie czego zawieźć go do szpitala - doceniłam te dwie szpitalne doby po pierwszych szczepieniach. Nie wiem czy wszędzie we Francji tak jest, ale nasz pediatra i nasz szpital - podchodzą do szczepień bardzo poważnie.

Mały Książę pierwsze swoje szczepienia miał w szpitalu w Cannes, kiedy skończył dwa miesiące. Pojechaliśmy koło dwunastej, został zbadany, zmierzony, zważony i przyjęty na oddział. Wraz ze mną. Niestety, mimo wszystkich udogodnień na oddziale pediatrycznym na noc może zostać tylko jeden z rodziców (żeby nie było zbyt tłumnie, jak nam tłumaczyli). W naszym (i każdym na tym oddziale) pokoju znajdowało się łóżko dla rodzica, łóżeczko dla dziecka, biurko przyłóżkowe, szafka nocna, biurko dla drugiego rodzica, dwa krzesła, telewizor na wysięgniku, lampka nocna i oczywiście łazienka z przewijakiem oraz prysznicem. Na wstępie, mimo, iż mieliśmy ze sobą oczywiście nasze własne rzeczy, zostaliśmy wyposażeni w przedmioty podstawowego użytku - pieluszki Pampers, wilgotne chusteczki, liniment, waciki, wodę fizjologiczną w jednorazowych kapsułkach, mydło dla dziecka, żel pod prysznic i szampon dla rodzica (w małych, niemalże hotelowych, buteleczkach). Oczywiście dostaliśmy też ręczniki (ale używaliśmy własnych :) ).

Szczepienie (Infanrix Hexa) dostał Mały Książę w uda, po wcześniejszym przyklejeniu plasterków Emla na obu nóżkach. A potem zaczęła się obserwacja... co dwie godziny (również w nocy) przychodziły do nas pielęgniarki sprawdzić temperaturę i wszystkie inne parametry, co kilka godzin salowa donosiła nam nową karafkę pysznej i lodowatej wody. Maszyna do rejestrowania serca itd była jak zwykle na kółkach, więc mogliśmy się też przechadzać po oddziale. A tam sala gier, świetlica dla dzieci, biblioteka... Ach, to również jedyny oddział, na którym wifi jest darmowe, na innych oddziałach trzeba sobie wykupić dostęp do Internetu ;). 

Jedynym minusem oddziału były posiłki dla rodzica, śniadanie i woda przez całą dobę jest jak najbardziej ok, ale pozostałe posiłki trzeba by było sobie kupić. W sumie to nawet nie była kwestia pieniędzy, tylko już nie chciałam robić szumu, że nie jem mięsa, itd itp.. a poza tym była u nas moja Mama, która z radością przygotowywała dla nas jedzonko w tym czasie :). No właśnie, i dążę do tego, że kiedy byłam z Małym Księciem w szpitalu, moja Mama przygotowała dla mnie taką przepyszną zupę!!! Każdy kęs do tej pory pamiętam. Nie wiem czy ta zupa smakowała mi tak bardzo bo faktycznie była inna niż normalne (uwielbiam zupy mojej Mamy) czy też smakowała mi bardziej ze względu na okoliczności - ale wręcz mruczałam jak ją jadłam :). Ach. Pyszna była. Za każdym razem kiedy teraz jem Maminą zupę jarzynową z koperkiem, to mi się kojarzy właśnie tamta zupa i tamten pobyt w szpitalu. I chociaż wtedy wydawało mi się to takie okropne, że musimy ZNOWU iść do szpitala, to teraz, z perspektywy czasu i nowej, polskiej rzeczywistości - widzę jak wiele mieliśmy szczęścia :).

[Prywata do Mamusi]
Dziękuję Mamuś, że byłaś z nami przez cały ten trudny czas i że jesteś z nami cały czas! I za Twoje przepyszne zupki, też dziękuję :)))).
[Koniec prywaty]

Kilka szpitalnych zdjęć :), w tym zdjęcie zupy ;).













Tuesday, October 25, 2016

Dwadzieścia jeden miesięcy Małego Księcia

Przygotowując się do pisania tego postu przeglądałam różne artykuły o rozwoju dziecka i to, co "powinno" już umieć i stwierdzam, że nasz Mały Książę nie pasuje do żadnego. Część rzeczy z artykułów robi już od dawien dawna (na przykład wbijanie młoteczkiem kołków - zabawka z Ikei), części jeszcze nie robi wcale (budowanie dwuwyrazowych zdań). Nie ma rzeczy w tych artykułach, które faktycznie byłyby dla Małego Księcia nowością tego miesiąca. Także tym razem będzie bez porównywania, bo nie wiem do czego mam porównywać ;)

2016-10-22
Wiek urodzeniowy: 21 miesięcy
Wiek korygowany: 19 miesięcy (bez jednego dnia ;) )


Waga: około 12,5kg
Wzrost: bliżej 86cm bo już dotyka głową do kuchennego blatu (od spodu) ;)

Włosy wciąż ma złoto-rude, chociaż mam wrażenie, że ostatnio są trochę ciemniejsze. Oczy wciąż zielono-bursztynowo-szare, aczkolwiek ostatnimi dniami głównie były bursztynowe. Muszę zapytać mojej Mamy, w którym momencie moje oczy zrobiły się dwukolorowe? Kiedy oglądałam swoje stare zdjęcia, przynajmniej do roczku - były wciąż jednobarwne.

Zacznijmy od mowy i rozumienia. Już kilka miesięcy temu pisałam, iż doskonale rozumie i pokazuje części ciała, na sobie i innych, pytany o to po angielsku, bądź po polsku. Zna też nazwy zwierzątek, również w obydwu językach - i świetnie pokazuje te zwierzątka na obrazkach czy też na swoich plastikowych zabawkach. Również w obu językach. Świetnie rozumie polecenia i nie ma znaczenia, czy mówimy do niego po polsku, po angielsku czy po francusku - robi to, o co go prosimy. Czasami nie reaguje ;)))), zwłaszcza, kiedy jest w środku zabawy i nie ma najmniejszej ochoty jej przerywać. Także rozumie cudownie - ale mówi mało. To znaczy, przepraszam, mówi bardzo dużo ;), ale w swoim języku. Przy czym jest bardzo konsekwentny i poproszony o powtórzenie - powtarza dokładnie to samo. Oczywiście, są też słowa/dźwięki, które są polskie, francuskie lub angielskie. W tej chwili mówi około 28 słów (tyle mam zanotowanych). Przy czym śmiesznie - Babcia była najpierw Baba, ale potem zaczął tak nazywać owieczki (Baaa-baaa), więc Babcię przemianował na Mambę. I woła na nią "Mamba, mamba!". Myślę, że zrobił sobie taką zbitkę z mojego mówienia do niej per "Mam-uś" i jego wcześniejszej "Ba-by" :). Więc Babcia to Mamba. Ja jestem "Mama", ale czasami mówi na mnie "Mom". Kiedy chce, żeby ktoś do niego podszedł albo z nim gdzieś poszedł woła "come, come", ale w jego wykonaniu wychodzi tak słodko, trochę jakby z irlandzkim akcentem i brzmi prawie jak "kum kum". Kiedy coś podaje mówi francuskie "tiens". Nie mówi "tak", za to mówi różne rodzaje "nie" (no, non, nie) i jedno z nich - "nieeee" oznacza u niego "tak" i brzmi jak coś pomiędzy "nieee" a "yeaaah". Najsilniejsze nie to angielskie "no". O sobie, kiedy widzi się na zdjęciach lub w lustrze - mówi per Nionio. Nie wiem dlaczego :).

Generalnie jednak z komunikacją z nami nie ma żadnego problemu, jeśli nie zrozumiemy słowa, które wypowie, to nam bardzo dobitnie je pokazuje ;). Często nas ciągnie za ubrania lub ręce tam gdzie mamy iść, a kiedy chce, żebyśmy coś zrobili, to po prostu bierze nasze ręce/palce i dotyka nimi do przedmiotu, z którym mamy wejść w interakcje ;). Francuz uważa, że Mały Książę wciąż mówi mało normalnych słów, bo nie ma potrzeby się starać, skoro się tak świetnie rozumiemy bez nich ;))). 

Nastroje. Jest bardzo pogodnym i wesołym dzieckiem. Do tej pory mieliśmy tylko jeden "atak" złości/frustracji, kiedy to bardzo chciał się bawić w piasku, tymczasem akurat ta piaskownica była megabrudna, wszędzie były psie kupki, niedopałki papierosów i ślady jakiejś imprezy, więc my nie chcieliśmy, żeby tego piasku dotykał. On był bardzo zmęczony (bardzo! akurat wracaliśmy do domu po długim spacerze i piaskownica napatoczyła się na pobliskim skwerku), więc nasze "nie" sprawiło, że dramatycznie rzucił się na ziemię, płacząc. Przy próbie podniesienia robił się z niego piskorz (kiedy chcemy go podnieść, a on nie chce to rozluźnia wszystkie mięśnie, jednocześnie się wyślizgując). W związku z powyższym usiedliśmy przy nim na tym mokrym chodniku (akurat zaczynał padać deszcz), wytłumaczyliśmy mu dlaczego nie może bawić się w piasku, a następnie, zastępczo, zaoferowaliśmy mu inną zabawę - zbieranie liści i kasztanów po drodze do domu. Na szczęście podziałało i wrócił do domu z pełnymi kieszeniami kasztanów. Liście wyrzuciliśmy, bo były mokre. I to był jeden jedyny (póki co) raz, kiedy w ten dramatyczny sposób Mały Książę się zachował. Czasami, w domu, kiedy na coś się nie zgadzamy, a on bardzo tego chce, to tak śmiesznie i dramatycznie się odwraca i chowa twarz w dłoniach, zazwyczaj półleżąc na czymś. Ale to jest bardzo krótkie i widać, że bardziej dla efektu, bo zaraz sam się śmieje z tego co robi :D. Cudny jest. :)

Telewizja i media. Od wakacji świetnie sobie radzi z iPadem czy też naszymi telefonami. Sam nie wpisze kodu ;), więc łapie nas za palce, żebyśmy kod mu wpisali, ale doskonale wie, które gry i aplikacje może sobie otworzyć (a wiecie, że telewizja to już nie jest zło? KLIK). Oczywiście jego dwie ulubione aplikacje to YouTube i Netflix. YouTube ogląda tylko i wyłącznie pod naszym nadzorem, a jego ulubione kanały to Mothergoose Club i Super Simple Learning. Natomiast po włączeniu Netflixa od razu wybiera sobie profil KIDS :), a jego ulubioną Netflixową kreskówką jest Daniel The Tiger. W telewizji ogląda kreskówki tylko i wyłącznie na kanale Disney Junior i tylko te, które mają wolną animację (czyli np. wieczorny Alladyn już odpada). Wcześniej najbardziej lubił Sofię i DocMcStuffin, ale teraz na zdecydowane prowadzenia wysunęła się kreskówka o tytule PJ Masks, a zaraz po niej na liście jest Mickey Mouse Clubhouse. Lubi też Lion Guard, a reszta - Miles from Tomorrow, czy też coś o potworkach, rodzinie pszczółek albo o kotku na dzikim zachodzie (nie znam tytułów) jest mu doskonale obojętna i w ogóle nie zwraca na te kreskówki żadnej uwagi. Wszystkie kreskówki ogląda tylko po angielsku. Jeśli chodzi o komputer to jest nim zainteresowany tylko jak Tatuś mu włączy "brum brum" czyli Rocket League ;).

No właśnie, przejdźmy teraz do brum brum, czyli ulubionych zabawek. Oczywiście na topie wciąż są SAMOCHODY. Naprawdę nie wiem skąd ta miłość do aut, zaczęła się już dobrych kilka miesięcy temu i wciąż trzyma :). A ma naprawdę zróżnicowane zabawki i staramy się nie ograniczać do wyborów "typowo" chłopięcych, ale dostaje także "dziewczęce" zabawki (ach, jak ja nie lubię takiego podziału, na szczęście on znika :))) ). Samochody, małe, duże, całkiem malutkie, a także te prawdziwe - kocha je bardzo i bawi się nimi namiętnie. Samochody muszą gdzieś parkować i po czymś jeździć, więc jego ukochana zabawka, to garaż ze zjeżdżalniami, stacją paliw, windą, stacją pomiaru oraz stacją techniczną :). Pod choinkę planujemy mu dokupić kolejną garażową część - wysokie trasy ze zjeżdżalniami oraz pętlami :). Ach, już nie mogę się doczekać jaką będzie miał frajdę!!! Kupimy mu również zestaw małego majsterkowicza, bo ostatnio też bardzo polubił majsterkowanie :). Lubi też klocki, ale nie pasjami, tylko tak zwyczajnie. Ma dużo frajdy z zabawy garnkami z Ikei :), a także, jak może pomóc mi w kuchni. Uwielbia NAKLEJKI i rysowanie. Naklejki to po prostu hit ostatnich miesięcy, zwłaszcza takie naklejki, które trzeba nakleić w odpowiednim miejscu obrazka lub historyjki. Jeśli chodzi o rysowanie to kredkami najczęściej rysuje kółka, ale bardzo pociąga go malowanie farbami tudzież wszystkim innym co farby może udawać, z czekoladą włącznie - kiedy tylko ma w ręku łyżeczkę z jakimś brudzącym jedzeniem, tudzież pędzel i płótno (maluje na kanwach, najczęściej wtedy kiedy Mamusia) to zaraz tworzy skomplikowane wzory. Zwłaszcza na naszym białym, kuchennym blacie, gdzie jemy - te wzory wyglądają fantastycznie (to nie jest sarkazm, jestem naprawdę z niego dumna za każdym razem kiedy tak improwizuje i maluje). Wciąż też hitem są książeczki, zarówno te polskie, angielskie, jak i francuskie :)). Czasami lubi też pluszaki, ale tylko na chwilkę. Ulubione pluszaki to Króliczek z Disneylandu od francuskiej Babci Janick, owieczka z Ikei od polskiej Babci Mamby ;), błękitny króliczek od Mamusi, z Fabryki Wafelków oraz Szczeniaczek-Uczniaczek :).

Uwielbia też SPRZĄTAĆ. Odkurzacze są cudowne prawie tak jak samochody, a zmiotka do kurzu ("kurzołapka" jak czule nazywa to urządzenia nasza Mamba) to codzienny i wierny przyjaciel.

Bardzo lubi się też chować - często budujemy forty z poduszek lub kocy i świetnie się razem bawimy. :)

Jeśli chodzi o kontakty z innymi - kontakty z innymi dziećmi ma małe. Lokalny plac zabaw jest bardzo, bardzo kiepski, na dalszy Mały Książę nie ma cierpliwości ani siły, więc konieczny jest samochód... poza tym dzieci zwykle się znają lub przychodzą już ze znajomymi dziećmi, już nie wspominając o tym, że z reguły są starsze (gdzie się bawią te młodsze dzieci?!). Jeśli chodzi o playgrupy to nasze ulubione Ene Due trochę nas w tym semestrze zawiodło, Mały Książę chodzi tylko w poniedziałki (zamiast dwa razy w tygodniu), ale zajęcia te lubi o wiele mniej niż wcześniej, kiedy był Jacob - wręcz zdarza się, że nie wchodzimy do środka, bo zaczyna płakać przed drzwiami, że nie chce, albo się za mną chować lub ciągnąć w przeciwnym kierunku. A także wszystko na raz też się zdarza ;). W rezultacie chodzimy rzadko. Dodatkowo w Playroom 1 dzieci są młodsze, w Playroom 2 - starsze, w sumie nie ma nikogo w jego wieku i znowu jest sytuacja patowa, kiedy Mały Książę bardzo próbuje nawiązać interakcje z innymi dziećmi (dzisiaj nawet zaczepiał dużo starszego chłopca, na oko sześcio-siedmiolatka), a inne dzieci go ignorują, bo nie są zupełnie zainteresowane zabawą między sobą. I na dodatek jeszcze nam grupa francuska zniknęła i już nie mamy zajęć z panią Agnieszką. :(. Chodzimy czasami do sal zabaw, tam też z reguły dzieci są już w paczkach tudzież nie są zainteresowane, ale ostatnio trafiliśmy na chłopca, który w sali zabaw czekał na Mamę robiącą zakupy w Galerii. Strasznie się nudził, tęsknił za Mamą i bardzo chętnie się z nami bawił, więc chociaż raz Mały Książę był zachwycony i robił wszystko o co chłopiec go poprosił :). Przynosił klocki, podawał klocki, podawał piłki, balony... A chłopiec był bardzo dobrze wychowany i cały czas używał "proszę", "dziękuję" itd itp. Zdziwił się imieniem Małego Księcia, stwierdził, że jest bardzo nietypowe - ale kiedy wytłumaczyłam mu dlaczego się nazywa tak a nie inaczej - powiedział, że w sumie to logiczne i że ok. :) Ha :). Czyli nie takie dzieci straszne jak je malują! Generalnie jednak tęsknimy bardzo za regularnymi towarzyszami zabaw, najlepiej w zbliżonym wieku ;)))). Gdyby jeszcze Mamusia (czyli moi) nie była taka nieśmiała, to pewnie by było Małemu Księciu łatwiej pod tym względem :).

Ok, dalej. A Francuz patrzy na mój ekran i patrzy i w zadumie pyta: "...czy Ty książkę piszesz...?". Hihi. ;)

Umiejętności wspinania się bardzo się rozwijają, może niedługo pójdziemy z nim na skałkę (chociaż jak znam życie to Mamba będzie bardzo protestować ;) ). Na razie bez problemu wspina się na kanapę i inne rzeczy w domu. Jeszcze nie umie skakać - starałam się go trochę nauczyć, ale najwyraźniej to jeszcze nie ten moment :). Chociaż na trampolinie miał frajdę :).

Bardzo lubi muzykę. Zarówno tą "dorosłą" (zależnie od gatunku) jak i dziecinne piosenki. Zwłaszcza te z Mothergoose Club :). Ma ogromne wyczucie rytmu, zawsze macha do rytmu, porusza się w takt melodii i świetnie mu to wychodzi. Zresztą akurat to wyczucie rytmu miał doskonałe już od samego prawie początku, pierwszy raz wzmianka na ten temat pojawiła się w naszej książeczce zdrowia jeszcze w szóstym miesiącu :).

Chciałabym bardzo pokazać Małemu Księciu Marineland - ostatni raz tam byliśmy jeszcze przed październikową powodzią w 2015 i już wtedy wykazywał zainteresowanie, ale myślę, że teraz - w tej fazie rozwoju, bardzo by mu się tam spodobało.

Drzemki i spanie. Ostatnio ze spaniem w nocy trochę gorzej, zdarza mu się budzić - ale do przeżycia. Śpi z reguły około 10 godzin, chodzi spać około 19:00 - 20:00. Jeśli zaś chodzi o drzemki, to idealnie jest kiedy jest tylko jedna drzemka w ciągu dnia i zazwyczaj ta drzemka odbywa się w okolicach 12-14. Dzisiaj spał od 11:40 do 15:00 :), ale z reguły są to drzemki dwugodzinne. Mamy kilka fajnych sesji przytulaniowych - np. o 9, kiedy Tatuś wychodzi do pracy, my wskakujemy na sofę i się przytulamy i karmimy. Oboje to uwielbiamy. Mamy dla siebie jakieś pół godzinki, godzinkę - ja sobie wtedy często czytam, on, wtulony we mnie, jedząc mleczko, ogląda jedną z kreskówek w tv.

Jedzenie. Wciąż karmię Małego Księcia piersią :). Poza tym mamy około pięciu posiłków dziennie. Mały Książę, tak jak i jego rodzice - nie je mięsa.

Nasz jedzeniowy rozkład dnia:
8:00 - śniadanie, zazwyczaj jest to parówka (sojowa lub inna niemięsna), pałeczka serowa, banan, złote kiwi (Mały Książę uwielbia złote kiwi!!), czasami biały serek (bo lubi mniej aktualnie), czasami płatki (ta zdrowa odmiana cheerios). Czasami ryżowa kaszka waniliowa Nestle (i ja i Mały Książę) bardzo lubimy te kaszki. Czasami chlebek z czymś:).

10:30 - drugie śniadanie, owoce :)

12:00 - 13:00 zupka przed drzemką / czasami jemy coś innego, jak nam Mamba nie ugotuje zupki ;). Ostatnio na przykład, razem z Ciocią Amie, na lunch Mały Książę wsuwał upieczone przeze mnie gofry. Przy czym gofry je w bardzo ujmujący sposób, mianowicie na samym początku robi w każdym zagłębieniu - dziurkę. Dopiero potem zjada taką krateczkę ;).

14:00 - 15:00 owoce, czasami coś do nich, czasami jakaś słodycz, czasami coś słonego, zależy na co mamy ochotę :). Wypija też w tym czasie jedną kaszkę do picia, bo lubi :).

18:00 - kolacja, już z Tatusiem :). Na kolację najczęściej jemy to co łatwo da się zapakować Tatusiowi na lunch na następny dzień, więc często są to makarony z różnymi sosami, risotto, placuszki, kotleciki czy naleśniki... :). Ostatnio zrobiliśmy placuszki dyniowe z tego przepisu i wyszły genialne. :))

O mały włos a kompletnie bym zapomniała napisać o nowej pasji Małego Księcia! To literki :). Ostatnio wszędzie wyszukuje literki i jest nimi zafascynowany. Rozpoznaje już O i I :). Uczymy się teraz jeszcze L, K oraz M i A :). Jest fajnie :) 

***
Czy o czymś zapomniałam? Pewnie tak, ale ja w moim Małym Księciu jestem taka zakochana, że mogłabym pisać i pisać i pisać ;). Jak mi się przypomni to dopiszę, a na koniec, tradycyjnie, "kilka" zdjęć. Serdecznie pozdrawiam tych wytrwałych, którzy przeczytali wszystko ;).


















Losowe rzeczy, które mi się przypomniały podczas dodawania zdjęć:
- uwielbia łaskotki
- często chodzimy do kina
- MK próbuje robić szpagaty i przewroty
- je wszystko to co my, więc czasami mamy "pizza nights" i wtedy Mały Książę również wcina razem z nami pizzę :)
- bezbłędnie sortuje kształty
- ma 16 zębów !!!

Monday, October 17, 2016

Zimowa, styczniowa noc (2015)

Słuchałam sobie mojego ulubionego Riviera Radio, kiedy nadano prognozę pogody. W nocy - 10 stopni. I tak nagle, zupełnie niespodziewanie, uderzyło mnie wspomnienie jednej ze szpitalnych nocy w styczniu zeszłego roku...

Styczeń na Lazurowym Wybrzeżu to nie jest specjalnie zimny miesiąc. W ciągu dnia temperatura często osiąga 17 stopni, czasami więcej - generalnie jest chłodniej niż podczas pozostałej części roku, ale wciąż tak "w miarę".

W styczniu 2015 leżałam na patologii ciąży, w ślicznym, brzoskwiniowym pokoju. Z okna miałam widok na podjazd do szpitala, małe wzgórze, a tuż za nim - morze. W pokoju w ciągu dnia miałam dużo słońca. Jako jedna z nielicznych miałam klamkę do okien - do tej pory nie wiem dlaczego tak było, ale na oddziale były tylko dwie klamki i żeby otworzyć albo zamknąć okno - trzeba było poprosić salową (która miała własną klamkę). Dostąpiłam tego zaszczytu, że dostaliśmy klamkę do pokoju na stałe, bowiem chciałam mieć okno prawie cały czas otwarte. Zawsze tak mam - otwieram okna, zawsze i wszędzie, nawet w nocy, w zimie.

Jednej nocy - (,której nie potrafię już umiejscowić w czasie - czy to było przed porodem? Czy po? Wszystkie dni sklejają mi się w jeden, długi okres czasu!) - była inna salowa. Przed wyjściem od nas na noc - zabrała nam klamkę. Okno zostało otwarte. Pech chciał, że tej nocy na oddziale zepsuło się ogrzewanie... W innych pokojach było w miarę ciepło, pokoje były nagrzane przez słońce, cały dzień zalewające nasz oddział, ale w naszym... z otwartym oknem.. - było zimno. Bardzo zimno. Nie czuliśmy tego, dopóki nie zasnęliśmy.

To była taka dziwna, dziwna noc - mojemu ciało musiało być strasznie zimno i mózg próbował mi przekazać o tym informacje przez sny? Śnił mi się koszmar, pamiętam. Moim największym w nim wrogiem było Zimno. Zimno, które goniło mnie po szpitalnych korytarzach, po dziedzińcu. Zimno, które miało ze sobą strzykawkę i chciało mi wstrzyknąć w żyły mróz i lód. Chciało mnie zniszczyć, zamrozić, a ja nie byłam dostatecznie szybka by uciec... Obudziłam się przed szóstą rano (o szóstej przychodziła pielęgniarka pobrać mi krew i zmierzyć mi ciśnienie) cała się trzęsąc, z zimna i z przerażenia.

Pielęgniarka od razu pobiegła po salową i po klamkę, żeby zamknąć u nas okno, a parę godzin później naprawiono już ogrzewanie. I tak do mnie dotarło, kiedy usłyszałam w Riviera Radio, iż w nocy będzie tylko 10 stopni, że nie mam pojęcia ile było tej konkretnej styczniowej nocy, kiedy tak bardzo zmarzłam. A szkoda! Teraz ciekawa jestem. :)

Saturday, October 1, 2016

Pięć ważnych dla mnie miejsc

Dzisiejszy post, mimo iż pisany w ramach Projektu Jesiennego Klubu Polki - jest dla mnie bardzo intymny.

Moja przygoda z Francją rozpoczęła się w 2006 roku, czyli dziesięć lat temu. Wtedy po raz pierwszy poleciałam samolotem, sama, postawiłam po raz pierwszy stopę na francuskiej ziemi. Wtedy też zostałam przywitana na lotnisku przez przystojnego bruneta i trzy drżące róże w jego drżącej dłoni :). Wtedy jeszcze nie przypuszczałam, że kiedyś porzucę ojczyznę i zamieszkam w tym pięknym kraju, gdzie ludzie władają jednym z najpiękniejszych (dla mnie) języków świata.

Nie do końca wiedziałam jak "ugryźć" temat najważniejszych miejsc. Czy powinno to być konkretne miejsca (Café de la Plage, Le Crystal?) czy też trochę mniej konkretne (rynek w Mougins, taras widokowy w Valbonne?), a może mogę do tego podejść opisując całe miasta, miasteczka?

1. Juan les Pins

Już sama nazwa jest piękna, prawda? Juan les Pins. Powietrze pachnie tam sosnami pinii i słoną morską wodą. Uwielbiam. Miasteczko jest niewielkie, leży na zachodzie Antibes, pomiędzy Antibes a Golfe-Juan. Ma śliczne plaże wysypane miękkim piaskiem... Pełno małych kawiarenek. Dlaczego jest dla mnie ważne? Bo to właśnie tam chodziłam na pierwsze randki z moim obecnym mężem (Le Crystal), to właśnie z Juan les Pins wypływaliśmy żółtą łodzią podwodną oglądać morskie dno w Baie des Milliardaires. To właśnie w Juan les Pins świętowaliśmy, kiedy okazało się, że jestem w ciąży (Café de la Plage i ichniejsze bajgle to było nasze ulubione połączenie). To właśnie tutaj przyjeżdżaliśmy na spacery nad brzegiem morza, kiedy potrzebowaliśmy po prostu odetchnąć. Tutaj nasz synek stawiał pierwsze kroki na piasku, pierwszy raz poczuł dotyk morskiej wody na swoich stopach. Z portu w Juan les Pins wypływaliśmy w nasze najwspanialsze rejsy. Tutaj tańczyliśmy nocą na piasku, oglądając pobliskie fajerwerki zamiast pokazów w Cannes, kiedy będąc w ciąży nie mogłam pływać jachtem, bo było mi zbyt niedobrze :). Na tej samej też plaży, rok później, oglądaliśmy sztuczne ognie już z naszym synkiem.


 










2. Sophia Antipolis - Résidence Saint Exupéry

Na oko zwykły budynek, rezydencja studencka, małe mieszkanka - 19m2 oraz 30m2, pralnia na drugim piętrze, żółte skrzynki na listy, śmieszne okrągłe okna, każde piętro nazwane na cześć innej książki Saint Exupéry... Ach, no i skorpiony, nie zapominajmy o skorpionach :). Wszędzie tam gdzie leżą dekoracyjne kamienie - nie radzę wchodzić, pod tymi kamieniami jest mnóstwo skorpionów. Wchodziły też do mieszkań, nawet do tych na czwartym (!) piętrze. Pierwszy raz spałam w tym budynku, w pokoju na drugim piętrze, kiedy przyjechałam do Francji w 2006 roku. Niezapomniany czas i najważniejszy w moim życiu. Tu spędziłam najwspanialsze wakacje - w 2007. W tym budynku też, chociaż na czwartym piętrze - zamieszkałam w 2012 roku. Liczyłam Polaków na innych piętrach i cieszyłam się, że są - chociaż nigdy nie miałam śmiałości do nikogo z nich się odezwać. Ta rezydencja pełna jest dla mnie wspomnień, pełna różnych "pierwszych razów". W tym budynku zaszłam w ciążę, szykowałam się do ślubu, w tym budynku dostałam pierścionek zaręczynowy od klęczącego przede mną mojego Francuza. W tym budynku, kilka lat wcześniej - przeżyłam najpiękniejsze Walentynki. Tutaj też, całe 10 lat temu, zaskoczyłam mojego Francuza przylatując na jego urodziny, w czerwonej kokardce na szyi, kiedy to powiedział, że to jedyne czego pragnie. :)








3. Villa Verde

Villa Verde to... sklep. Sklep z dekoracjami do domu, roślinami, zwierzętami i akcesoriami dla nich, a także z rzeczami do "craftingu". To miejsce dla mnie bardzo ważne, bowiem w pewnym sensie odmieniło moje życie :). W czerwcu 2013 zostałam bez pracy i trochę się w tym wszystkim zagubiłam. Nie wiedziałam już co chcę robić, kim właściwie jestem... Nagle przestałam być administratorem sieci, panią informatyk do wszystkiego, do której dzwoniono o każdej porze dnia i nocy... Przez całe wakacje zastanawiałam się co dalej i wymyśliłam, że może powinnam pójść w drugim kierunku, który mnie pasjonuje, może powinnam zacząć znowu rysować, malować...? W sierpniu, w moje urodziny, mój wtedy-jeszcze-nie-mąż zabrał mnie do sklepu z artykułami dla plastyków, gdzie wybrałam sobie farby, kredki (suche pastele), podobrazia, pędzle itd itp. A potem coś strzeliło mi do głowy i zapytałam sprzedawczynię czy wie, gdzie mogę kupić modelinę? Pani uprzejmie wskazała nam Villa Verde (nigdy wcześniej tam nie byliśmy), posłuchaliśmy jej i pojechaliśmy. Gdy weszliśmy najpierw rzuciły nam się w oczy storczyki, potem przestrzeń wypełniona zielenią. A następnie..... ach, jestem pewna, że oczy mi się zaświeciły jak zobaczyłam te półki wypełnione Fimo, narzędziami, farbami, wszystkimi artystycznymi cudami...! Kupiliśmy wtedy chyba prawie 30 kostek modeliny, każda w innym kolorze, a już następnego dnia zaczęłam się nią bawić. Szło mi wtedy jeszcze tak sobie, dopiero zaczynałam - ale miałam OGROMNĄ frajdę. W grudniu zaczęłam nagrywać tutoriale na YouTube. Dość szybko zyskałam pewną popularność, a potem wszystko potoczyło się jak kula śnieżna :). W tej chwili mam ponad 30000 subskrybentów i pieniądze wpływające na konto co miesiąc, nawet jeśli od dziewięciu miesięcy nie wrzuciłam nowego filmiku. Do Villa Verde zaś wracaliśmy tak często, że mieliśmy już swoich ulubionych sprzedawców, poznawali nas z daleka, pytali co u nas... Poza tym, w listopadzie i w grudniu Villa Verde przeobrażała się w magiczny sklep! Świąteczny sklep. Wszechobecne stroje Świętego Mikołaja, światełka, choinki, muzyka wszędzie, dekoracje świąteczne, ułożone kolorami i tematami, strefy kolorów...! Renifer i Mikołaj do zdjęć i przede wszystkim, przede wszystkim!!!! te miniaturowe miasteczka świąteczne i cała MASA akcesoriów do nich. Wszystko w przepięknej, miniaturowej skali. Cuda! Uwielbiam.


4. Mougins

W 2014 przeprowadziliśmy się do Mougins, miasteczka, które pod względem artystycznym całkowicie mnie zachwyciło. Na ulicach sezonowo stoją różne rzeźby, burmistrz często organizuje gry terenowe takie jak na przykład uliczny kalendarz adwentowy (każdego dnia inna osoba mieszkająca na Starym Mieście otwierała swoje okno, a w nim były niespodzianki), polowanie na rzeźby (w wersji dla leniwych rozdawane były mapki z lokalizacją poszczególnych rzeźb), w zimie, mimo iż na Lazurowym Wybrzeżu nie jest zimno i nie pada śnieg - na pięknym widokowym tarasie zorganizowane było lodowisko i kiermasz świąteczny... Piękne i bardzo interesujące miejsce z cudowną historią. Dla mnie ważne jest bo to właśnie w Mougins wróciliśmy ze szpitala z naszym maleństwem. To właśnie Mougins było dla niego jego pierwszym DOMEM. Tutaj wypowiedział swoje pierwsze słowa, dał mi pierwszego buziaka; tutaj spędziliśmy pierwsze Święta we trójkę. Tutaj pierwszy raz nasz Mały Książę usiadł, potem wstał :). Trzymany za ręce zrobił pierwsze kroki. To miejsce na zawsze pozostanie dla mnie bardzo ważne, pełne wspomnień i pełne emocji. Tyle się wydarzyło przez te półtora roku mieszkania tam! Tęsknię. :)






















5. Taras widokowy w Monako, tuż przy Oceanarium

W tym miejscu byłam tylko raz, ale jest ono dla mnie bardzo szczególne. Ciążę, jak już stali czytelnicy pewnie wiedzą, przechodziłam bardzo źle (niezależnie od tego - cudownie wspominam ten magiczny okres), do szóstego miesiąca miałam koszmarne mdłości, wymiotowałam praktycznie co kilka godzin, nie mogłam niczego konkretnego zaplanować, nic tak naprawdę zrobić. Monako jednak zaplanowaliśmy. Oczywiście, mieliśmy też plan B, na wszelki wypadek - ale bardzo chcieliśmy pojechać właśnie do Monako. Rano w moje urodziny pojechaliśmy na stację gdzie załadowaliśmy się do pociągu i pojechaliśmy :). O dziwo, czułam się świetnie. To był pierwszy dzień, w którym nie wymiotowałam, pierwszy dzień, w którym zgaga nie męczyła mnie aż tak bardzo :).

W Monako na stacji stało pianino, na którym grali losowi przechodnie. To było piękne doświadczenie - cudowna muzyka, głównie klasyczna, rozbrzmiewająca echem w tunelu stacji i prowadząca nas do wyjścia prawie jak magiczny flet.

Przed Oceanarium chcieliśmy chwilę odpocząć, zjeść, więc szukaliśmy ławki. Znaleźliśmy ją na tarasie widokowym, nieco schowanym, gdzie (o dziwo) nikogo nie było, więc mieliśmy całą przestrzeń dla siebie. Tam, w tym miejscu, w tamtej chwili - nie istniało nic poza nami, niebem, morzem, pięknem i miłością. Czyste szczęście :). Moja ciąża była bardzo trudna do samego (przedwczesnego) końca, a wspomnienie tego miejsca było moim "happy place", myślą, której się kurczowo trzymałam kiedy dzień po dniu pobierano mi sześć fiolek krwi, kiedy jedynym widokiem był dla mnie widok na szpitalny parking, kiedy było ciężko odnaleźć w sobie nadzieję. Wtedy zawsze wracałam myślami do tego miejsca, zamykałam oczy, wsłuchiwałam się w zapamiętany szum fal - pomagało :).