Thursday, October 8, 2015

Basia w Krainie Żabojadów czyli Diav marudzi

Wreszcie notka, która nie jest o dzieciach!

Post ten, lekko marudzący, piszę w ramach Projektu Jesiennego Klubu Polki na Obczyźnie (klik). Poczytajcie pozostałe notki projektowe - gwarantuję, że nie będziecie zawiedzeni :). 

Goniąc za moim prywatnym Żabojadem do winno-serowej nory wpadłam trzy lata temu i (jak na razie) tak już zostało. Wiele rzeczy we Francji kocham, kilka toleruję, ale są też takie, do których zupełnie nie mogę się przyzwyczaić.

BRAK PUNKTUALNOŚCI
Pierwszą wadą Francuzów (oczywiście zapewne nie wszystkich, nie chcę tu generalizować) to brak punktualności. Być może to wada lokalna, panująca głównie na Lazurowym Wybrzeżu, gdzie zawsze, nawet w zimie, panuje bardzo wakacyjna i leniwa atmosfera?

Sama nie należę do osób bardzo punktualnych i niestety często zdarza mi się spóźniać, ale ja, przy rasowych Francuzach - to mały pikuś!

Najgorsi chyba są lekarze - z racji problemów ciążowych i różnych wizyt już po - odwiedziłam mnóstwo lekarzy i żaden nie przyjął mnie na czas. Na początku myślałam, że to może kwestia innych pacjentów, więc zaczęłam się zapisywać na godzinę ósmą rano - ale nawet na te spotkania lekarze notorycznie się spóźniali. Podobnie sprawa się ma z urzędnikami w różnych miejscach, a zwłaszcza na poczcie... Ach, poczta.

POCZTA
Francuska poczta to dla mnie temat rzeka. Z urzędnikami pocztowymi jestem na bakier od kiedy prawie opóźnili mój ślub!

A było to tak:
W pewien wrześniowy poniedziałek w 2013 roku, konsulat wysłał do mnie dokumenty. Dokumenty z ARką, czyli rejestrowane (czyli nasze "polecone") - przyszły na naszą pocztę następnego dnia (wtorek). W środę list dostał adnotacje: "nie znaleziono skrzynki pocztowej" i list zwrócono do konsulatu.

Kilka faktów:
- nasz budynek stał w tym samym miejscu już piętnaście lat.
- był w nim działający (sprawdziliśmy) domofon.
- na domofonie był nasz numer mieszkania.
- na skrzynce, w widocznym miejscu, były nasze nazwiska oraz również numer mieszkania.
- mieszkaliśmy jakieś 300 metrów od poczty

Na szczęście, po całym dniu wykonywania telefonów do merostwa i konsulatu, udało się załatwić tak, że konsulat przesłał dokumenty mailem bezpośrednio do merostwa, dzięki czemu można było rozpocząć publication des bans. Także UWAGA, jeśli chcecie wziąć ślub we Francji, przed francuskim merem - to załatwiajcie dokumenty trzy miesiące wcześniej (dokumenty są ważne tylko trzy miesiące). My zaczęliśmy załatwianie dwa miesiące przed ślubem i byliśmy przekonani, że to wystarczy - ale - NIE WYSTARCZYŁO. Przez pocztę zdążyliśmy ledwo ledwo na czas. Uczcie się na moich błędach ;).

Tak jak wspomniałam - poczta francuska to dla mnie temat rzeka, więc muszę się mocno powstrzymywać, żeby nie popłynąć z tym prądem - ale pozwolę sobie na opisanie jeszcze dwóch sytuacji :).

Krótka historyjka z Diabełkiem czyli o tym jak diable się przydaje do odbierania przesyłek ;)
To było w lutym tego roku, czyli historyjka dotyczy już innego mieszkania i innej poczty niż poprzednia. Ba, nawet innego miasta!

Ale, cofnijmy się do tego zimowego dnia, kiedy to przyszły ponownie paczki, które próbowano dostarczyć dwadzieścia cztery godziny wcześniej.

Zadzwonił domofon, w słuchawce usłyszałam kobietę informującą mnie, iż jest pracownicą poczty i ma dla mnie przesyłki, w rezultacie czego próbowałam ją wpuścić do środka. Wypowiedziałam swoje magiczne "premier etage" i już chciałam odłożyć domofon, ale, ku memu zdziwieniu, ona zaczęła się domagać: "proszę do mnie zejść". Po krótkich przekomarzankach ("premier etage", "descendez", "premier etage", "non, descendez") zeszłam na dół sprawdzić o co chodzi.

Przywitałam się zdziwiona, bo kobieta, którą zastałam w drzwiach wejściowych do budynku, stała sobie ot tak po prostu, z malutką i całkiem francuską torebeczką. I niczym więcej. Perfekcyjna fryzura, perfekcyjne manicure - ale w rączkach z manicure pustka! Zero listów, zero przesyłek. Hmmm? Dość szybko okazało się jednak o co chodzi - słodkim jak cukierek głosem kobieta oświadczyła mi, że co prawda jest kurierem, ale nie będzie dźwigać paczek, bo są dla niej za ciężkie. W związku z powyższym mam za nią pójść do samochodu i sobie je przynieść. Samochód, żeby było zabawniej, stoi pięćdziesiąt metrów od poczty, bo bliżej naszego budynku nie było miejsc parkingowych.

Grzecznie odpowiedziałam (nie warto sobie robić problemów z pocztą), że jestem po poważnej operacji i nie mogę dźwigać. Kobieta mi na to, wciąż słodkim głosem, ale teraz dołączając jeszcze uśmiech, odpowiedziała, że przykro jej, ale to nie jej sprawa, jej samochód stoi kawałek dalej, mam sobie paczki przynieść.

To po co pani pracuje na poczcie? przeszło mi przez myśl, ale nie przez gardło. Chwilę stałyśmy tak obie, patrząc się na siebie niezbyt mądrze, ale na szczęście przypomniało mi się, że mamy w garażu takie sprytne coś, pomieszanie wózka i wideł, tak zwane "diable", które kupiliśmy przy okazji przeprowadzki. Kazałam jej poczekać i poszłam do garażu.

Po chwili przywiozłam "diable" i poszłam za kobietą do samochodu, który był zaparkowany spory kawałek dalej. O dziwo, sama mi paczki wyjęła ze swojego auta... Paczki faktycznie były ciężkie, jedna ważyła 2,5kg, a druga 11kg.

Poligny.
Czy wiecie, że we Francji jest gmina i miasteczko o bardzo wdzięcznej nazwie Poligny? Ja też nie wiedziałam. Aż do momentu, w którym musiałam wysłać do Polski ważne dokumenty. Do Piaseczna, gwoli ścisłości, kod pocztowy: 05-500. Dokumenty zapakowałam, adres wielkimi, wyraźnymi, drukowanymi literami napisałam - POLOGNE, kwitek wypełniłam, za przesyłkę poleconą międzynarodową zapłaciłam i radośnie się z poczty oddaliłam. O przesyłce zapomniałam, na dwa tygodnie, aż do momentu, w którym urząd się upomniał o dokumenty. Wówczas sprawdziłam na sieci gdzież to one się znajdują, zamiast leżeć sobie na półce w Piasecznie i bardzo się zdziwiłam. Dokumenty owszem, dotarły. Nawet kod się zgadzał. 05500... Poligny, France.

Poligny, Pologne, kto by tam zwrócił uwagę na różnicę... ;)

Jak widać notka do najkrótszych nie należy (taka już wada moja, że jak zacznę pisać to ciężko mi przestać ;) ), tym co dotrwali do tego momentu gratuluję, ale również lekko współczuję, bo jeszcze nie skończyłam ;).

GODZINY
Czy wspomniałam, przy okazji, w jakich godzinach pracuje poczta? Nie? No to wspominam. Bo to kolejna rzecz, do której nie mogę, choćbym nie wiem jak się starała, się przyzwyczaić. Godziny, w których otwarte są urzędy, agencje, sklepy... Żeby cokolwiek tutaj załatwić to trzeba albo nie pracować, albo też brać dzień wolny. Nasza lokalna poczta otwarta jest od 9:00 do 12:00, w godzinach 12:00 - 14:00 następuje przerwa na lunch, praca wznawiana jest o 14:00 i trwa do 17:00. To wszystko oczywiście oficjalnie, bo nieoficjalnie to o 9:15 jeszcze nikogo nie ma, o 12:00 już nikogo nie ma, o 14:00 można na kogoś trafić (ach ten brak punktualności....), ale rzadko, a o 16:45 można pocałować klamkę, bowiem godzina zamknięcia nie oznacza tutaj tego samego co w Polsce.

Jeśli sklep/urząd jest zamykany o jakiejś konkretnej godzinie oznacza to, że o tej godzinie pracownicy wychodzą do domu, a więc klienci zostają dyskretnie (lub mniej dyskretnie, jak na przykład z Auchan) wygonieni znacznie wcześniej.

W okolicy nie ma żadnych małych sklepików, więc nawet po najmniejsze zakupy muszę iść do pobliskiego Carrefoura lub Casino - nie wiem czy tak jest wszędzie, ale mi zdecydowanie takich małych, osiedlowych sklepów spożywczych brakuje. Oczywiście w niedzielę zamknięte jest wszystko oprócz piekarni.

(do not) KISS ME
Ostatnia rzecz, o której dzisiaj chciałam napisać to przywitania i pożegnania, czyli całusy. Nie lubię, nigdy nie lubiłam! Nigdy nie należałam do elitarnej grupy dziewczyn w żadnej z moich klas, które to zawsze witały się ze sobą całusami i wymieniały buziaki przy każdej możliwej okazji. Ba, czasami zdarza mi się unikać całusów od własnej rodziny, kiedy spotykamy się w ogromnym gronie i moje usta zaczynają być zmęczone przy dziesiątej osobie z rzędu ;). Ale całusy we Francji są czymś niemalże nie-do-uniknięcia.

Każde przypadkowe spotkanie w sklepie, na parkingu, z kimś znajomym mi lub memu Francuzowi, kończy się nieuchronnie nieudolnym (z mojej strony) całusem. Czasem w jeden policzek, czasem w dwa, a czasem całus powinien być trzykrotny, bo ilość cmoknięć zależy od regionu. Należy jeszcze wiedzieć, od którego policzka zacząć (nigdy nie pamiętam, ani nie umiem przewidzieć, czego skutkiem było na przykład niefortunne zderzenie się nosami z kolegą mojego męża) oraz jaki dystans utrzymać. I wykonać jeszcze pokazowe "mła". Moi, je n'aime pas. Mła, mła.

Tyle ode mnie! Jeśli macie ochotę poczytać więcej to zapraszam do wczorajszej notki Adrianny, która dzieliła się z nami tym do czego nie może się przyzwyczaić w Niemczech, a jutro odwiedźcie Anię, która opowie Wam o tym czego nie lubi w słonecznej Italii :)

Na koniec jeszcze ważna informacja:

Jesienny projekt Klubu Polki na Obczyźnie dedykujemy akcji „AUTOSTOPEM DLA HOSPICJUM” – Przemek Skokowski wyruszył autostopem z Gdańska na Antarktydę, by zebrać 100 tys. zł. na Fundusz Dzieci Osieroconych oraz na rzecz dzieci z Domowego Hospicjum dla dzieci im. ks. E. Dutkiewicza SAC w Gdańsku. Bądźcie po prostu dobrymi ludźmi i wesprzyjcie akcję dowolną kwotą. Więcej info: https://www.siepomaga.pl/r/autostopemdlahospicjum

Monday, October 5, 2015

Osiem miesięcy Małego Księcia

2015-10-05, poniedziałek

Post znowu z dużym opóźnieniem, ale oto jest! Ósmy miesiąc mojego Małego Księcia ukryty w literkach :)

2015-09-22, wtorek




Wiek urodzeniowy: 8 miesięcy (34 tygodnie i 5 dni)
Wiek korygowany: 6 miesięcy (26 tygodni i 5 dni)

Wzrost: 67,5cm - coś wolno rośniemy!
Waga: 8060g (ale za to przybieramy na wadze ładnie)

Obwód główki: 44,5cm (główka też rośnie ładnie)
Ubranka: 71 i 74. Piżamki 71, ale body 74 :)

Pieluszki: Pampers Baby Dry nr 4

Wygląd: oczy ma dalej szare, ale ich środek zrobił się bardziej bursztynowy. Włoski i brwi rosną ślicznie i są coraz ciemniejsze, aczkolwiek wciąż jaśniejsze niż Mamusi czy Tatusia :).

Mały Książę mówi! W czwartek 10 września pierwszy raz wyraźnie i z pełną świadomością, o godzinie 23:35 zawołał MAMA!!!!!!!  I od tego czasu nawija jak szalony ;). Dużo jest różnych zbitek, które nie wiem co znaczą, ale z innych znaczących słów mówi: "dada" (tata), "baba" (babcia), "am am" (głodny), "anana" (banan).

Znowu reaguje pięknie na swoje imię, nawet jeśli wołamy go będąc za nim. Bawimy się w "chowanego" - Tatuś się chowa, a Mały Książę go szuka - zabawa toczy się dookoła bujanego fotela, ale Mały Książę zawsze przewidzi kolejny ruch Tatusia (a może słyszy? nie wiem) i zawsze go znajduje! :)

Siedzi sam już od dawna, przewraca się w każdą możliwą stronę, chyba tylko jeszcze fikołka nie zrobił ;). Stoi sam - ale trzymając się czegoś, wstaje sam. Umie już usiąść sam - ale nie lubi z tej umiejętności korzystać i jeśli leży i chce usiąść to woła nas na pomoc. Wie, że jeśli przewraca się do przodu to należy wystawić rączki do przodu (ćwiczyliśmy tę umiejętność). Trzymany za rączki chodzi, a ostatnio zaczął sam się przesuwać trzymając się brzegu łóżeczka.

Nie raczkuje (w sensie: nie przesuwa się na kolanach i rękach), za to błyskawicznie się przemieszcza pełzając. Na razie mam obawy co do twardości naszej podłogi, więc pozwalamy mu się poruszać tylko na macie (mata jest bardzo duża, ale i tak dotarcie z jednego brzegu na drugi zajmuje mu tylko sekundy ;) ).

Wciąż śpimy razem i śpi nam się super. Mały Książę przesypia noce, ale ostatnio przez sen domaga się piersi (więc dostaje) - nie wiem czy to kwestia tego, że jest dość sucho (sama piję dużo w nocy) czy też może skoku rozwojowego, który przechodzi? Nie budzi się podczas jedzenia - pije trochę, po czym zmienia pozycję i dalej śpi. Generalnie śpi od 20 - 22 (zależy od tego co robimy wieczorem) do 7:30 czyli do budzika. Jeśli chce się napić, a ja się nie budzę to wówczas się budzi i próbuje się sam dobrać do piersi. Jeśli mu się to nie udaje - budzi Tatę ("tykając" go, aż dopnie swego) i pokazuje, że potrzebuje pomocy ;).

Jedzenie: dalej używamy meshowego feedera, ale też Mały Książę je różne rzeczy łyżeczką - jak na przykład semoule au lait (czyli chyba kaszka manna na mleku?) i kilka różnych deserków Nestle na bazie jogurtów: czekoladowy (ulubiony), karmelowy, bananowy... Wyraźnie pokazuje jeśli coś mu nie smakuje - na przykład puree z czerwonych owoców było bardzo na NIE ;). A my pozwalamy mu decydować co chce, a czego nie chce jeść :). Wciąż nie rozpoczęliśmy BLW. Dalej je głównie mleko z piersi.

No proszę, wyjątkowo krótko mi dzisiaj wyszło, bo się spieszę, żeby się moim maleństwem zająć, bo w tej chwili jest bardzo śpiący i Babcia już ma ochotę mi go przekazać ;).

Jeszcze szybki post scriptum - czasami zazdroszczę koleżankom-mamusiom z marcowego forum, że w razie nagłej potrzeby (łazienka, zrobienie herbaty, cokolwiek) - włączają dzieciom kreskówki i mają piętnaście minut dla siebie. Mały Książę nie jest zainteresowany ani kreskówkami, ani regularną telewizją - jedyne co zwraca jego uwagę to LOGO itvn. Jak tylko słyszy charakterystyczne plum plum tvnowskie to natychmiast odwraca się do telewizora i patrzy, aż logo zniknie z ekranu. Jak tylko logo zniknie to on przestaje oglądać. Nie wiem o czym to świadczy i wolę się na razie nie zastanawiać ;).

Ach, i jeszcze jeden post scriptum - w ósmą miesięcznicę Mały Książę namalował swój pierwszy obraz! Bawiliśmy się super :).






Kilka losowych faktów:

Uwielbia słuchać kiedy recytuję/czytam mu Lokomotywę (Tuwima) lub Żuka (Brzechwy). Toleruje Ptasie Radio (Tuwima), ale nudzi się w połowie.

Ulubione doudou miesiąca to niebieskie pluszowe doudou z żyrafką Sophie, z którym spał jak jeszcze był w NICU.

Uwielbia rozpryskiwać bańki mydlane jak najbliżej mojej twarzy i ma wielką frajdę z min, które robię jak kropelki z baniek opadają mi na twarz. :))