Thursday, May 28, 2015

Krótki update :)

Wiek urodzeniowy: 18 tygodni
Wiek korygowany: 10 tygodni

Mały Książę dzisiaj właśnie zaczął się przewracać z brzuszka na plecki bez żadnego problemu! Niezależnie od odległości łokci od ciała, po prostu hop, siup i już jest na pleckach. I już bez "krzyczenia" z wysiłku! :)) Super.

Z innej beczki: nie mieliśmy w końcu badania na retinopatię - w budynku, w którym mieści się klinika odbywał się remont, gdzieś na piętrze wyżej - i jakieś bardzo głośne urządzenie (młot pneumatyczny?) bardzo przerażało Małego Księcia, który natychmiast zaczynał płakać z przerażenia. Dodatkowo nie mieliśmy ciemnych okularków (nie pomyśleliśmy! kiepscy z nas rodzice), aby po kroplach nie było mu nieprzyjemnie. Za to mieliśmy ogólne badania oczek i wszystko jest w porządku.

W związku z powyższym badanie przesunięte jest na 10 czerwca, na godzinę 11. Dostaliśmy krople do oczu, które mamy zakroplić w domu, przed przyjściem do lekarza, żeby się Mały Książę nie stresował czekaniem godzinę w poczekalni podczas oczekiwania na działanie kropli.

Po drodze od lekarza do domu pojechaliśmy do Auberta, gdzie kupiliśmy mu nową grzechotkę (głównie dlatego, że ją sam złapał ;) ), okularki przeciwsłoneczne, w których wygląda przeuroczo ;) oraz wysokie krzesełko (!) i zestaw Tommee Tippee z kubeczkiem, łyżeczkami i pojemniczkami na jedzenie (wszystko od czwartego miesiąca). Zgodnie z zaleceniami naszego pediatry zaczynamy przyzwyczajać naszego Małego Księcia do siedzenia z nami przy stole :))

Krzesełko kupiliśmy takie: Chicco Polly Magic :). Mały Książę od wczoraj je z nami i jest jedzeniem BARDZO zainteresowany. Wyciągał ręce do chleba, bardzo chciał złapać bigos (akurat jedliśmy bigos, który przywiozła nam z Polski Mama) - generalnie rzecz biorąc posiłki są teraz bardzo interesującą porą ;)))


Dzisiaj moja Mama przyniosła mi banana, którego jadłam, równocześnie przytulając Małego Księcia po karmieniu. Mały Książę do tego stopnia zainteresowany jest aktualnie jedzeniem, że niewiele myśląc złapał za mojego banana i błyskawicznie wsunął sobie kawałek do ust! Rzuciłam się, żeby mu zabrać, ale jeden rozpłaszczony kawałek przełknął. Ech, no cóż. Przynajmniej teraz wiemy, że na banany nie jest uczulony ;). Dopóki moja ręka pachniała bananem nie chciał mnie puścić i cały czas próbował mnie lizać, więc najwyraźniej smak mu podpasował ;). Co prawda na liście od naszego pediatry bananów nie było - były głównie warzywa: marchewki, ziemniaki, słodkie ziemniaki, ale myślę, że kiedy zaczniemy już wprowadzać posiłki inne niż mleko to banan będzie jedną z pierwszych pozycji :).

Wracając do badania - trochę mnie Justyna przestraszyła, mówiąc mi, że to badanie jest mocno nieprzyjemne. Pogooglowaliśmy trochę i faktycznie, opisy samego badania sprawiają, że włos się jeży na głowie! Krople, oczywiście, norma. Ale dodatkowo znieczulające krople na powierzchnię oka, zawijanie ciasno dziecka, żeby nie mogło się ruszyć, aparat trzymający powieki, maszyna przesuwająca oko... Niby niebolesne, ale ostrzeżenia są: "Twoje dziecko będzie płakać, jak każde inne dziecko podczas tego badania."

Na szczęście okazało się, że nasza pani okulistka, wyspecjalizowana we wcześniaczkach - żadnych z tych rzeczy nie robi. Ona uważa, że nic nie jest warte takiej traumy, jak to sama określiła, w związku z powyższym woli spędzić więcej czasu na badaniu i być bardziej cierpliwą, ale zrobić wszystko tak, aby dziecko wyszło od niej jak najbardziej zadowolone. :)

Jeszcze z innej beczki: jest na tyle ciepło i pięknie, że planujemy jutro prawdopodobnie rozłożyć park&play na balkonie, żeby Mały Książę mógł się bawić na świeżym powietrzu. Przyszła też Babywarma, więc warto by było wybrać się w końcu na basen, zwłaszcza, że basen należy do naszego budynku, więc korzystanie z niego jest w cenie czynszu... Gorzej, że się wstydzę, i nawet jeśli to dobra i przyjemności Małego Księcia - to obawiam się trochę wcisnąć w kostium kąpielowy (czy ja się w ogóle w niego jeszcze zmieszczę?) i pomaszerować między sąsiadami na lokalny basenik :/.
No nic, zobaczymy!


Saturday, May 23, 2015

Cztery miesiące Małego Księcia

2015-05-22, piątek

Wiek urodzeniowy: 4 miesiące! (17 tygodni 1 dzień)
Wiek korygowany: 2 miesiące (9 tygodni 1 dzień)

Wzrost: 59cm
Waga: 5940g

Obwód główki: 39,5cm

Ubranka: 60-68, zależnie od kroju i firmy :). Chociaż trzeba przyznać, że 60 robią się na niego dość ciasne.
Pieluszki: ulubione to Pampers New Baby - rozmiar 3, ale jak nie możemy dostać takich to używamy Pampers Active Fit 3+ (aczkolwiek niestety Active Fit i 3, i 3+ mocno obciskają uda Małego Księcia, więc dość szybko się w nich irytuje).

Wygląd:
Oczy ma aktualnie stalowo szare z taką jakby zieloną poświatą, bardzo mi się podobają. Ciekawe, czy takie mu zostaną, czy jeszcze się zmienią? Bardzo jesteśmy ciekawi, i ja i Francuz. Zwłaszcza, że Francuz ma brązowe oczy, a ja mam dwukolorowe - zielone i pół brązowego. Teoretycznie gen ciemniejszych oczu powinien być dominujący... No nic, zobaczymy z czasem :).

Pojawiły się w końcu brwi! Na razie są bardzo jasne i jeszcze nie ma w nich za dużo włosków, ale i tak miło je widzieć :).

Rzęsy - piękne, długie, ciemne, sama bym takie chciała mieć ;).




Włosy - tutaj jest śmiesznie, bowiem na samym początku swojego życia Mały Książę miał bujniejszą fryzurę niż teraz. A teraz ma zakola ;).  Dlaczego? Bo jego główka urosła, więc pierwsze włosy "rozjechały" się na boki i do dołu :). Zaczyna mu wyrastać nowa warstwa włosów - jest niesamowicie mięciutka i przyjemna w dotyku :). Kolor jest wciąż dyskusyjny, póki co Mały Książę to szatyn podchodzący pod rudy ;). W słońcu ma zdecydowanie rudawe.

Poza tym jest bardzo podobny do mnie :).

Zachowanie:
Generalnie rzecz ujmując ciężko jest opisać jednoznacznie co Mały Książę umie, a czego nie. Jego umiejętności są bardzo mieszane - pewne rzeczy robi (i robił już od dawna) jak dziecko urodzone w terminie, a pewne umiejętności nabywa dopiero teraz (czyli tak jak wcześniaczek).

Jest bardzo silny.


Wzrok - utrzymuje bez problemu kontakt wzrokowy, czasami nawet bardzo długo, przez całą bajkę (którą mu czytam), czy też przez kilka piosenek, przez większość spaceru czy też kiedy siedzimy sobie na balkonie (ja naprzeciw niego, mówiąc do niego cały czas, uśmiechając się itd). Podąża wzrokiem za różnymi przedmiotami tudzież osobami - ale, ważna sprawa, musi tego chcieć. Jeśli nie ma ochoty to nie będzie za niczym podążał i już, potrafi kompletnie zignorować obiekt, który chce się, żeby odprowadził wzrokiem i patrzeć wszędzie, tylko nie na to. Ostatnio nakręcaliśmy z nim mały filmik, komórką, która miała włączoną "lampę", czyli coś, co potocznie nazywane jest flashem. Ku naszemu zdumieniu Mały Książę ma czerwone źrenice podczas całego filmiku. Zaniepokoiło nas to... Na szczęście (albo i nie) we wtorek czeka nas wizyta u okulisty, który ma Małego Księcia przebadać pod kątem retinopatii. Bu. Mam nadzieję, że jej jednak nie będzie i że wszystko będzie w porządku. Wciąż płacze bez łez, aczkolwiek ze dwa razy widziałam łezkę, która potoczyła się od oka.

Słuch - pediatra twierdzi, że nie ma żadnego problemu, Mały Książę odwraca się, kiedy zaskoczy go jakiś dźwięk. Nie rozumie jeszcze jednak swojego imienia i nie reaguje na nie, kiedy pada w rozmowie, lub kiedy próbuję go zawołać. Bardziej reaguje na sam ton wołania niż na imię. Przyszło nam ostatnio do głowy, że być może nie używamy go dostatecznie często, zamiast imienia używając formy Ty (a raczej "You", bo kiedy jesteśmy razem to mówimy do Małego Księcia po angielsku). Także teraz zmieniliśmy podejście i zamiast jak wcześniej, informować: "I'm going to change your diaper now" mówimy, na przykład: "Mommy is going to change Loki's diaper".

Mały Książę uśmiecha się już często i cudnie, zarówno w ramach odpowiedzi na uśmiech jak też i czasami tym swoim cudnym uśmiechem nas zaczepia. Zaczyna śmiać się na głos, aczkolwiek nie brzmi to jeszcze jak chichot per se, bardziej jakby mówił "hihi" albo "hiiiiiiii hi". Często tak się śmieje z głosem przez sen i jest to po prostu przeurocze.

Dużo mówi, najczęściej jest to "Ałuuuuu" tudzież "Aruuuu", w drugiej kolejności "Ah goo" oraz "Kuuu, kuuu"). Także dominują samogłoski A oraz U, a jeśli chodzi o spółgłoski to ulubioną jest Ł, zaraz potem R, G i K. Kiedy narzeka to zawodzi: "Meeeeeeeeee" (i szybko przestaje). Zaczyna piszczeć :D i jest to przesłodkie :D. Jeśli chodzi o sylaby to zaczął mówić "da" i "qua". Mówi nie tylko do nas, ale też do swoich zabawek, zwłaszcza do pluszowego kwadracika z ogonkiem :).
 
Nie bawi się jeszcze ustami, nie dmucha powietrza wargami ("prrrrr"), za to robi malutkie bańki ze śliny (bo ślini się ostatnio na potęgę).

W dalszych ciągu zdecydowanie odmawia jakiejkolwiek obecności smoczka, więc w sytuacjach stresowych łapie mnie za palec i wkłada go sobie do buzi, tudzież zjada całe swoje piąstki, nie tylko palce :). Czasami wkłada do buzi żyrafkę Sophie, oraz pasjami liże matę do czasu na brzuszku.

Częściej trzyma rączki zwinięte w piąstki, mimo, iż powtarzamy z nim ćwiczenia zalecone nam przez doktora, również kiedy spędza czas na brzuszku i podnosi się na rączkach - rączki są zwinięte w piąstki. Rozwija je całkowicie kiedy leży na jednym ze swoich posłanek, nad którymi znajdują się zabawki oraz/lub karuzelka oraz kiedy śpi.

Łapie co chce i kiedy chce. Chce złapać karuzelkę, ale kiedy Francuz bierze go na ręce i pomaga złapać maskotkę z karuzelki - Mały Książę się na niego wręcz obraża. Tak samo się dzieje, kiedy chcę mu pomóc złapać ogonek kwadratowego pluszaka, który dynda nad nim. Nie lubi pomocy, chce wszystko "sam" :P.

Nie wszystko próbuje wkładać do buzi - gumowe zabawki tak, ale pluszowych na razie nie.

Nie ma absolutnie najmniejszego problemu ze złapaniem przewodu od aspiratora do noska, którym Francuz mu ten wspomniany właśnie nosek czyści. Jedną ręką ciągnie za przewód, w drugą łapie końcówkę do noska, po czym obydwie te części wyrywa Francuzowi z rąk i z rozmachem wyrzuca ;). Jak jeszcze był w NICU (Neonatal Intensive Care Unit) to pasjami zdejmował z siebie czujniki i odpinał przewody ;). Największy problem panie pielęgniarki miały zawsze z tubką do karmienia (gavage tube), bo cały czas próbował ją sobie z nosa wyjmować, przez co w końcu musiał mieć przyklejoną ją w paru miejscach na buzi i to mocnym plastrem.

Podejmuje próby złapania dwóch zabawek jednocześnie - trzyma ogonek pluszowego kwadratu w jednym ręku i jednocześnie drugą rączką próbuje złapać wstążeczki wiszące na pluszowym trójkącie.


Od samego początku chwytania przedmiotów używa kciuka, a ostatnio zaczął też próbować łapać przedmioty dwoma palcami - kciukiem i palcem wskazującym :). Na zdjęciu poniżej widać w jaki sposób chwyta zabawki:


Kiedy złapie grzechotkę to potrząsa nią tak zwariowanie, że boję się, że się mocno uderzy (bo czasami trafia nią w głowę, policzek) i zabieram mu ją, co prowadzi do kolejnego punktu:

Jeszcze nie protestuje, kiedy chce mu jakąś zabawkę odebrać. Szuka za to swoich zabawek, jeśli z jakieś powodu zmienię mu kolejność zabawek na pałąku, tudzież kiedy zamienię zabawki pomiędzy różnymi pałąkami.

Główkę trzyma w górze bardzo pewnie, nie buja się na boki, kark ma mocny i sprawny.



Przewraca się z brzuszka na boczki, ale tylko jeśli nie zablokuje sobie rączki (łokieć zbyt daleko od ciała). Jeszcze nie jest to rutyna, na razie robi to na tyle rzadko, że za każdym razem jest to dla nas wielka radość :). Przewraca się z plecków na boczki, chociaż jest mu zdecydowanie trudniej niż kiedy był mniejszy (przewracał się jak miał 4-5 tygodni, jeszcze w NICU), teraz za każdym razem krzyczy z wysiłku kiedy to robi.

Przez to, że te wszystkie przewroty nie są jeszcze zbyt płynne - wciąż śpi w swoim kokonie, aczkolwiek zaczyna z niego wyrastać, a ja się boję go położyć po prostu na płasko, bez nadzoru ;).


Na płasko i na boczku śpi sobie czasami w ciągu dnia, z nami. Na zdjęciu akurat z Tatusiem Francuzem :) (i z zaciśniętymi piąstkami podczas spania na płasko)



Co jeszcze... Kopie bardzo dobrze i silnie (ale to w sumie robi od urodzenia, w NICU się z niego z tego powodu śmiali trochę, czasami przychodziliśmy, a tu nóżki z kokonika jak sprężynki puf i do góry), często bawimy się piłką sensoryczną i piłką plażową:



W dalszym ciągu lubi swoją matę chociaż mam wrażenie, że powtarzalność zabaw na macie zaczęła mu się nudzić:


Nie łapie jeszcze stópek. Na razie łapie tylko kolanka, stópkami zainteresował się w samochodzie, kiedy szybko i na zmianę padało na nie światło słoneczne i cień. Ruszał wtedy paluszkami, przyglądał się temu z zaciekawieniem, ale potem nic w tym kierunku nie zrobił.

Chyba tyle na razie? Więcej mi nie przychodzi do głowy, a że już drugi dzień piszę ten post, a na dodatek teraz myślami już jestem gdzie indziej (właśnie wychodzimy do sklepu z zabawkami po zabawki dźwiękowe) to ciężko mi się skoncentrować ;).

A jeszcze chciałam napisać o książeczce o Chłopcu, który zgubił Imię, oraz o szczepieniach, ale to będą w takim razie tematy na następne notki :).

Friday, May 22, 2015

Thursday, May 21, 2015

Mały Książę nie w humorze!

Maleństwo moje wciąż przechodzi przez drugi "skok rozwojowy" i dzisiaj miał bardzo marudny dzień! Taka minka nam dzisiaj towarzyszyła:


Zaczyna w końcu mieć brewki :) (urodził się bez rzęs i brwi). 

Monday, May 18, 2015

Książę w kąpieli :)

Mam w "pisaniu" dwie inne notki, ale póki co nie mam na nie siły, bo jedna jest dalszym ciągiem szpitalnej historii, a druga jest o tym tygodniu, który się właśnie kończy, a który nie był za wesoły (chociaż parę miłych rzeczy też było :) ).

Dzisiaj będzie lekko, krótko i przyjemnie, czyli Mały Książę w kąpieli :).

Na samym początku był taki malutki, iż kąpaliśmy go w zlewie :). Zdjęcia poniżej to zdjęcia z jego pierwszej kąpieli - do wody Mały Książę został pierwszy raz włożony przez wspaniałego pielęgniarza (Erica) z NICU w Nicei (szpital L'Archet), ale zaraz potem Eric oddał mi stery i tylko mówił mi co i jak robić. Ta pierwsza kąpiel to był wspaniały moment i byłam bardzo obsłudze NICU wdzięczna, że zrobili to ze mną, że mogłam w tym uczestniczyć :).






Wszystkie kolejne kąpiele w NICU, zarówno w tym nicejskim jak i w tym w Cannes - to już była moja działka.

Tutaj kąpiel w NICU w Cannes:




W domu nasze kąpiele na początku odbywały się w niebieskiej wanience, a Mały Książę, podtrzymywany przeze mnie, unosił się na wodzie:



Teraz już nasz Następca Tronu w wannie sobie leży na podkładce, bo się nie mieścił i podczas unoszenia się na wodzie uderzał główką i nóżkami w ścianki wanienki :). Uwielbia kąpiele, a ja nie mogę się doczekać, kiedy w kąpieli będzie się bawił zabawkami :). Na razie bawi się odbiciami w główce prysznica - w ogóle uwielbia wszelkie odbicia w różnych powierzchniach.




Po kąpieli Mały Książę, niczym sam Król, Pan i Władca - jest masowany i namaszczany olejkiem, co również uwielbia i rozkoszuje się zwłaszcza masażem stóp. Masażu nauczyła nas jedna z nocnych pielęgniarek w NICU w Cannes.

A potem następuje karmienie i pierwsze cztery godziny spania w trybie nocnym (czas dla rodziców, ale wciąż z Małym Księciem obok, abyśmy mogli go cały czas pilnować).


Ready to rule.
Dobranoc :)

Tuesday, May 12, 2015

Tęsknota, gorączka i skok rozwojowy

Wiek urodzeniowy: 15 tygodni 5 dni
Wiek korygowany: 7 tygodni 5 dni

Od wczoraj Francuz jest chory, ma wysoką gorączkę, więc nie może pomóc mi przy Małym Księciu. W nocy był u nas lekarz, który stwierdził jedynie, że to wirus, więc dobrze by było, żeby Francuz nosił maseczkę przy dziecku (o czym kompletnie zapomniałam! Przypomniało mi się dopiero teraz w trakcie pisania.). Francuz dostał zwolnienie z pracy aż do piątku.

Mały Książę tęskni do tatusia, wyciąga do niego rączki, patrzy i patrzy i nie rozumie, czemu tatuś go nie bierze w objęcia jak zazwyczaj i nie pozwala mu spać na swoim ramieniu?

Tatuś tęskni za Małym Księciem, kiedy ten wyciąga rączki, Francuz tłumaczy mu, że kocha, że tęskni, ale że niestety nie może do niego podejść bliżej.

A potem jest ten jeden dziwny moment. Francuz śpi, owinięty w kołdrę aż po nos, Mały Książę przysypia w swoim kokoniku, który również leży na naszym łóżku, a wszystko to pod nosem kamerki, żebym mogła ich obserwować z łazienki (prysznic) i kuchni (lunch). Widzę w kamerce, że Mały Książę trochę marudzi, ale dość szybko zasypia, więc obserwując ich od czasu do czasu na spokojnie biorę prysznic, przygotowuję jedzenie i spokojnie, po jakimś czasie, wracam do chłopaków. Mały Książę budzi się prawie natychmiast po tym jak podchodzę bliżej i na mój widok natychmiast rozciąga usta w podkówkę, wyciąga rączki "pick me, pick me". Podnoszę go, przytulam, a on wybucha rozdzierającym płaczem i skarży się i "opowiada" jak mu było źle... Uspakajanie go zajęło trochę czasu, ale potem - nie byłam w stanie go odłożyć. Każda próba odłożenia go gdziekolwiek (fotelik, huśtawka, kokonik, łóżeczko, zielone 'fatty') kończyła się natychmiastowym płaczem. I od razu rączki i łapanie mnie za bluzkę i nie i nie i nie.

Skończyło się tak, że pół popołudnia spędziłam z Małym Księciem w objęciach, ścisło przytulonym i towarzyszącym mi nawet podczas przygotowywania składników do następnego posiłku, przy pisaniu notki i przy wszystkich innych czynnościach.

Francuzowi jednak temperatura rosła, leki nie za bardzo pomagały, więc nadszedł czas na mokre ręczniki ;), a tego nie mogłam zrobić z Małym Księciem w objęciach - na szczęście mały następca tronu zrobił się bardzo, bardzo śpiący, więc delikatnie odłożyłam go do bujanego fotelika, gdzie zasnął.


Ja zajęłam się Francuzem, obkładałam go mokrymi, zimnymi ręcznikami i generalnie robiłam różne rzeczy dookoła niego. Po dwóch godzinach, maksymalnie zaskoczona, iż Mały Książę jeszcze śpi, przygotowałam się na jego pobudkę i karmienie iiiiii.... i nic.

Przez kolejne pół godziny w sumie nie wiem co robiłam, nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Potem się poddałam, poszłam do łóżka, ułożyłam się na samym brzegu i patrząc na mojego Małego Księcia - zasnęłam. Obudziłam się po godzinie, kiedy usłyszałam kwilenie budzącego się pierworodnego :))). Skoczyłam z radości, natychmiast rzuciłam się odpinać uprząż, och, kochanie, koteczku, jakże ja się za Tobą stęskniłam! Złapałam maleństwo moje w objęcia, wycałowałam, zaskoczona, że aż tak można się stęsknić za kimś, kto przecież jest tuż obok - tylko śpi! Poza tym - czterogodzinna drzemka w ciągu dnia - to nasz pierwszy raz, jeszcze się nigdy nie zdarzyło :).

Tęsknię trochę za niektórymi momentami z "wcześniej", kiedy to po każdym posiłku Mały Książę układał mi się na klatce piersiowej i zasypiał na jakiś czas - teraz po jedzeniu śpi w takiej w pozycji w jakiej jadł i protestuje przy próbach przełożenia go na skórę :(.

Były takie dwa dni, kiedy skończył 10 tygodni wieku urodzeniowego, a 2 tygodnie wieku korygowanego - kiedy to miał okres gwałtownego wzrostu i najchętniej jadłby cały czas. Owszem, byłam wykończona - ale wspominam te dwa dni cudownie! Nawet nie opłacało mi się ubierać ;), bo Mały Książę chciał jeść non stop, więc chodziłam (chodziłam to za dużo powiedziane ;), siedziałam pasuje bardziej ;) ) tylko w wielkiej, męskiej koszuli w kratę, rozpiętej, bo nie było jej nawet kiedy zapiąć, bujałam się na Ikeowskim fotelu, który służy mi do karmienia, jadłam czekoladę i oglądałam x godzin bez przerwy Netflixa (jeden sezon Orphan Black na dzień ;) ), podczas gdy Mały Książę jadł, zmieniając tylko co jakiś czas pierś i co jakiś czas śpiąc na mnie. Byłam naprawdę bardzo, bardzo zmęczona, ale też bardzo szczęśliwa :).

Aktualnie Mały Książę przechodzi, zgodnie z aplikacją The Wonder Weeks, swój drugi skok rozwojowy.


W niedzielę rano dostałam alarm i o dziwo, Mały Książę faktycznie swój skok przechodzi :).

Kilka fotek:









I na koniec tak z totalnie innej beczki: kiedy oglądałam filmiki na YouTube April i Justina, tudzież Bubz - wydawało mi się, że z dzieckiem w domu jest na tyle ok, że da się radę ze wszystkim zdążyć. Tymczasem nie wiem - czy ja jestem źle zorganizowana czy też jeszcze nie wypracowałam sobie porządnie czasu dla siebie - ale nie daję rady zrobić niczego na swój kanał na YT! A może po prostu nie potrafię się od tego mojego Maleństwa oderwać, bo kiedy Francuz się nim zajmuje, żebym ja mogła zrobić coś swojego - to nawet wtedy kończy się to tak, że bawimy się wszyscy razem.

I na kolejny koniec ;), Sophie rządzi:


Friday, May 8, 2015

Nasza historia, część 4

Szósty styczeń, 2015, szpital w Nicei, L'Archet.

USG. Dziecko w porządku, waga jakby ciut większa niż poprzednio, więc też dobrze - jedynie bardzo podejrzanie długo pani robiąca USG wpatrywała się w mózg naszego synka, ale zapytana stwierdziła, że myślała, że coś widzi, ale, że chyba jednak jest w porządku (taką samą sytuację mieliśmy w listopadzie - wciąż nie wiem czego wówczas się doktor doszukiwał). Za to tętnice maciczne w stanie dużo gorszym niż poprzednio - notche już na obydwu, obydwie poza skalą, opór bardzo duży.

W tym szpitalu plan dnia mamy trochę inny niż w Cannes -
1. Rano, przed szóstą, pobieranie krwi (4 fiolki, więc mniej niż poprzednio), zmiana dzbanka na mocz na nowy, pierwsze badanie ciśnienia.
2. Około siódmej sprawdzanie wagi, temperatury, obwodu brzucha
3. Pomiędzy ósmą a dziewiąta śniadanie, a tuż przed nim pierwsze sprawdzanie cukru, tuż po nim dzienna zmiana przychodzi się przywitać
4. Pomiędzy dziewiątą a dziesiątą pomiar ciśnienia, a zaraz po nim KTG albo VCT*
5. Około jedenastej - drugie sprawdzanie cukru
6. Pomiędzy dwunastą a trzynastą - lunch, a tuż przed nim trzecie badanie cukru
7. Około czternastej KTG i ciśnienie
8. Pomiędzy czternastą a piętnastą czwarte badanie cukru
9. Czas wolny aż do siedemnastej :), a w tak zwanym międzyczasie przekąska o szesnastej
10. O siedemnastej ponownie KTG albo VCT i ciśnienie
11. Osiemnasta: piąte badanie cukru i kolacja
12. Czas wolny aż do 22, ale około dwudziestej badanie cukru
13. Około dwudziestej drugiej nocna zmiana przychodzi się przywitać i pomiar ciśnienia
14. Przed północą pomiar ciśnienia - ale ten zależał od zmiany i od moich wcześniejszych pomiarów
15. Pomiędzy północą i szóstą rano: spanie :)

Moim lekarzem prowadzącym został młody chłopak, pierwszy rok będący w tym szpitalu, zaraz po studiach - sympatyczny, zabawny - przezywaliśmy go z Francuzem "hashtag: lol", dlatego, że kiedyś przechodziliśmy koło dyżurki, on opowiadał jakąś anegdotę, którą zakończył właśnie mówiąc "#lol!". Myślę, że Scrubs to był jeden z jego ulubionych seriali, bowiem zachowywał się tak jakbym się tego spodziewała po głównym bohaterze tego serialu. Ba, nawet fryzurę i styl ubierania się miał podobny.

Pomimo tego, że L'Archet jest starszy niż szpital w Cannes i znacznie mniej nowoczesny - atmosfera w nim, przynajmniej na moim piętrze, była znacznie lepsza. Całość wydawała się cieplejsza, obsługa zdecydowanie milsza - prawie wszyscy pracownicy byli zawsze uśmiechnięci, mili, odpowiadali na pytania, sprawiali, że człowiek czuł się bezpiecznie, tudzież prawie bezpiecznie. Była jedna kobieta, która dowodziła ekipą pomocników, a jej zajęciem było okazjonalne sprawdzanie ciśnienia, donoszenie karafek z wodą, upewnianie się, że pacjentki mają wszystko co mieć powinny - ona była zawsze bardzo surowa i na początku nawet nieprzyjemna. Ale - postawiłam sobie za cel, zjednać ją sobie - zawsze się do niej uśmiechałam, zawsze byłam bardzo bardzo miła, zagadywałam ją i generalnie starałam się ją ocieplić i udało się! Kiedy pierwszy raz sama z siebie się do mnie uśmiechnęła prawie skakałam z radości :). (Na patologii ciąży była jedna mniej przyjemna położna, ale na szczęście miałam z nią do czynienia tylko raz, ale o tym później).

Pokój był pomarańczowy, ciepły, przyjazny. W pokoju łóżko dla męża (tudzież osoby towarzyszącej), biurko z krzesłem oraz kontaktami obok, oczywiście stolik do jedzenia (na kółkach), szafeczki, szafka na rzeczy dla dziecka połączona z miejscem do przewijania i kąpania dziecka, szafa dla pacjentki - z kłódką i kluczem. Każdy pokój przeznaczony tylko dla jednej pacjentki i jej osoby towarzyszącej. W pokoju również telewizor, lampki o różnym nasileniu światła i łazienka. Łazienka również była przyjemniejsza niż w Cannes - bo w Cannes prysznic i toaleta były w jednym pomieszczeniu, niczym nie odgrodzone, więc kiedy brało się prysznic zalewała się równocześnie cała "podłoga" toalety. W L'Archet prysznic był w osobnej, zamykanej kabinie, toaleta obok, zlew... Oczywiście również drugi zlew przy wejściu do pokoju, łącznie z obowiązkową butelką żelu alkoholowego na ścianie - dla lekarzy. :)

W czasie wolnym w ciągu dnia zazwyczaj chodziliśmy (z Francuzem, a czasem też i z Mamą, bo do mnie przyleciała) do kawiarenki na dole, gdzie kupowałam sobie herbatę, a potem na taras, gdzie był zasięg :). Pomimo tego, iż był styczeń - było dość ciepło, zimno się zrobiło dopiero pod koniec naszego pobytu. Wieczorami kuliliśmy się z Francuzem na moim łóżku, wtulaliśmy się w siebie i oglądaliśmy telewizję lub graliśmy w gry na jego laptopie/moim ipadzie.

Drugi wenflon miałam w ręku tydzień, aż w końcu mi go wyjęli, bo stwierdzili, że moja żyła już jest w kiepskim stanie, więc i tak by go nie użyli, więc jeśli będzie trzeba - dostanę nowy.
W środę, siódmego stycznia, miałam rano spotkanie z ordynatorką oddziału (lekarz prowadzący przychodził codziennie) - ku mojemu zdziwieniu oświadczyła, iż moje wyniki, chociaż są złe - trochę się ustabilizowały. Stwierdziła, że naszym celem jest jak najdłuższe ciągnięcie ciąży, aby dziecko miało jak największe szanse - ale w granicy mojego zdrowia... To odrobinę poprawiło mi humor, zwłaszcza, kiedy usłyszałam, że ona oczywiście nie może niczego obiecać, ale że prawdopodobnie uda się wytrzymać jeszcze kilka dni, może nawet tydzień. Umówiła mi również wizytę anestezjologa oraz neonatologa (to był wciąż 29 tydzień, wiadomo było, iż tak czy inaczej nasz synek będzie w NICU czyli neonatal intensive care unit, czyli OIOMie dla noworodków).

Anestezjolog przyszedł godzinę później i doprowadził mnie prawie do histerii, przeraził mnie. Na początku pomylił Polskę z Rosją (nienawidzę tego!) i przywitał się ze mną po rosyjsku, odpowiedziałam zdziwioną miną ;). Zrobił wywiad, a jakże. A potem oświadczył, że do znieczulenia i operacji powinnam tak naprawdę być dużo młodsza, optymalnie mieć koło dwudziestu lat i mieć co najmniej tyle samo wagi mniej. Powiedział mi, że mogę mieć problem ze znieczuleniem (nie miałam) i że pewnie będzie potrzebna narkoza (nie była). Powiedział mi, że wtedy bym miała większe szanse (młodsza, szczuplejsza). Kiedy powiedzieliśmy mu, że rano otrzymaliśmy dobre wiadomości i że prawdopodobnie uda się wytrzymać jeszcze nawet około tygodnia - odpowiedział grobowym głosem (miał cudny, "brytyjski"-angielski, który pewnie przez jakiś czas jeszcze będzie mi się źle kojarzył) "ja rozumiem, że pani chce się łudzić jak najdłużej, ale ja tu jestem po to, żeby powiedzieć pani prawdę. Nie wytrzyma pani tygodnia. Ba, nie wytrzyma pani do soboty. Moim zdaniem operacja będzie dzisiaj w nocy.". Dodał, że wszystko może się zmienić w każdej chwili, z minuty na minutę. I że każdy przypadek preeclampsii jest inny, że w zasadzie nie ma dwóch takich samych przebiegów, więc nikt nie wie czego się spodziewać.

Nigdy więcej go nie zobaczyłam ;).

Kiedy wyszedł - spanikowałam, wpadłam w histerię, zupełnie nie umiałam sobie poradzić z tym wszystkim co na mnie spadło, ze świadomością, że przez moje głupie ciało stawiam w tak podbramkowej sytuacji nasze dziecko, że będzie operacja... i do tego doszło już wszystko inne, poranny stres związany z pobieraniem krwi (fobia!), stres przy każdorazowym pobieraniu ciśnienia - cały czas wydawało mi się, że to ja powinnam mieć nad tym kontrolę, że powinnam umieć zapanować nad swoim ciałem i zmusić je do poprawnego ciśnienia - więc się zapętlałam, im bardziej się stresowałam tym było wyższe, im było wyższe tym bardziej się stresowałam. Położne przeraziły się moim stanem i zaproponowały mi rozmowę z psychiatrą oddziałowym (w sumie do tej pory nie wiem czy ona była psychiatrą czy psychologiem), zgodziłam się.

Przyszła po godzinie, poświęciła nam godzinę.  W sumie nie dowiedziałam się niczego nowego, nie za bardzo mi pomogła - głównie poinformowała mnie, że mam wewnętrzny ośrodek kontroli (to już wiedziałam wcześniej), że nie mogę kontrolować wszystkiego co się ze mną dzieje (wiem, ale to nie zmienia faktu, iż uważa(ła)m, że powinnam) i że powinnam "let go" i się rozluźnić (tak jest, łatwo powiedzieć). Jeszcze dodała, że ciąża to jest brutalny i nieprzewidywalny proces. W sumie pomogła mi o tyle, że ile razy o niej pomyślałam to miałam od razu w głowie piosenkę "Let it go" z filmu Frozen - i stwierdziłam, że spróbuję podczas mierzenia ciśnienia nie myśleć o kontrolowaniu wyników, ale właśnie sobie śpiewać to w myślach - i przynajmniej to odrobinę pomogło.

Generalnie jednak wiedziałam, że wisi nade mną miecz Damoklesa, nikt nie potrafił niczego przewidzieć, każdy miał nadzieję, że uda się dotrzeć do kolejnego dnia bez operacji, pięćdziesiąt razy dziennie byłam pytana o symptomy związane z preeclampsią: czy nie mam potężnego bólu głowy, czy nagle nie spuchłam, czy nie boli mnie kiedy faire pipi (robię siusiu), czy nie mam muszek przed oczami, czy nie boli mnie brzuch, czy nie mam ucisku w klatce piersiowej... Na wszystko odpowiadałam nie, aczkolwiek - dopiero zauważyłam to po ciąży - puchłam. Zobaczyłam to dopiero na zdjęciach zrobionych podczas porodu (mój Francuz robił zdjęcia dla mojej Mamy, telefonem, żeby pokazać jej mój stan) - zatkało mnie. Dopiero potem przejrzeliśmy zdjęcia "w tył" i zobaczyliśmy, że faktycznie puchłam. Ale puchłam tak wolno (podczas gdy normalnym objawem byłoby spuchnięcie bardzo szybkie), że nikt tego nie zauważył, łącznie z nami.

Tak sobie trwałam, przeżywając dzień po dniu, godzina po godzinie. Miałam depresję, kiedy szliśmy na taras, z którego było widać parking, a na parkingu nasz samochód - płakałam, bo miałam wrażenie, że już nigdy ze szpitala nie wyjdę. Bałam się operacji, po pamiętnej rozmowie z anestezjologiem jeszcze bardziej. Codzienny niesamowity stres związany z pobieraniem krwi robił swoje. Niewiedza co i kiedy i bycie cały czas w stanie wysokiego napięcia - to była ostatnia kropla. Po każdym dniu pisałam dziewczynom na mojej grupie fejsbukowej (grupa mam marcowych), że przetrwaliśmy kolejny dzień, żeby trzymały kciuki za noc, a potem za kolejny dzień.

Z dnia na dzień wyniki się pogarszały. Stopniowo, w sposób "ustabilizowany" jak to Doktor Hashtag:LOL mówił, ale się pogarszały. W pewnym momencie przestano mi mówić o wysokości białka w moim moczu, a lekarz żartował - jeszcze trochę to będzie zupa, a nie mocz ;). Na łeb na szyję leciały mi wyniki wątrobowe. Codziennie pobieranie krwi sprawiło, że zaczęły mi spadać czerwone płytki krwi. Płytki odpowiedzialne za krzepliwość krwi również zaczynały spadać. Obserwacja mnie to był dla nich bardzo delikatny proces, musieli codziennie ważyć wszystkie za i przeciw i decydować: czekamy czy operujemy. Fakt, iż nie miałam typowych dla nadciśnienia objawów (bóle głowy i pozostałe wymienione wcześniej) pomagał im podejmować decyzję "czekamy".

Położne mówiły, że mój pobyt u nich to wielka "gra w czekanie" i sprawdzanie. Mówiły - jeśli dostaniesz posiłek (śniadanie, obiad, przekąskę, kolację) to znaczy, że operacji jeszcze dzisiaj nie będzie. Więc czekałam na każdy posiłek, panikowałam, kiedy się spóźniał.

I tak dzień po dniu, godzina po godzinie...
W trzecim tygodniu stycznia przeniesiono mnie do pokoju na patologii ciąży - tutaj było o tyle lepiej, iż łóżko męża/osoby towarzyszącej było tuż koło mojego łóżka, więc w nocy trzymaliśmy się za ręce. Miałam swoją ulubioną przyszłą położną - studentka Lisa - ponieważ była studentką to przychodziła codziennie (inne położne były dwa razy w tygodniu - była duża rotacja, ponieważ na tych dwóch oddziałach pracuje prawie sześćdziesiąt położnych) i spędzała ze mną dużo czasu. To ona mierzyła mi ciśnienie, wypytywała o objawy, codziennie przychodziła ze mną porozmawiać... bardzo ją polubiłam i jej zaufałam. Moją ulubioną położną była Julie (ta, która nas przyjęła) oraz o dziwo, sztywna i bardzo restrykcyjna położna, której imienia nie pamiętam. Była bardzo szczera i bardzo mi tym imponowała, niczego nie owijała w bawełnę, więc czułam, że mogę jej ufać, że powie mi to co potrzebuję wiedzieć.

W trzecim tygodniu dodano również kolejną zabawną czynność - od tej pory musiałam zapisywać wszystkie wypijane w ciągu dnia płyny (w ml), a położne następnego dnia porównywały to z zawartością mojego dzbanka na mocz.

Pod koniec trzeciego tygodnia przyjęłam w końcu leki uspokajające, które proponowano mi już znacznie wcześniej, czułam, jakbym się poddała, ale je przyjęłam. Spałam coraz mniej, coraz krócej, miałam coraz koszmarniejsze sny. Było mi bardzo, bardzo źle, chociaż i moja Mama i mój fantastyczny Francuz robili wszystko, żeby mnie utrzymać w jak najlepszym stanie i starali się mnie podtrzymywać na duchu.

W poniedziałek, w czwartym tygodniu, wiedziałam, że jest źle, jeszcze zanim mi to powiedział Doktor Hashtag:LOL. Z wypitych czterech litrów wysiusiałam zaledwie 100ml, a mocz był praktycznie brązowy. Nerki przestawały działać... Bolały mnie plecy na poziomie nerek..

We wtorek Doktor Hashtag:LOL zaskoczył mnie informacją, iż po konsultacji wyników KTG i VCT z neonatalogiem uznali, że zamiast operacji - wywołają poród. Bardzo mnie to uspokoiło, chociaż kompletnie nie wiedziałam czego się spodziewać. Przeraził mnie jednak informacją, że mam się spakować, że na dole już na mnie czekają i że są gotowi, żeby się mną zająć. Ledwo zdążyłam wziąć prysznic podczas gdy Francuz nas pakował; tego dnia zjadłam tylko śniadanie (następny posiłek zjadłam dopiero w niedzielę). W tak zwanym międzyczasie przyszedł do nas jeszcze neonatolog i wyjaśnił, że próbujemy porodu naturalnego bo nasze dziecko jest silne i poród naturalny będzie dla niego lepszy niż cesarka. Wyjaśnił nam też jak będzie wyglądał pobyt naszego dziecka w NICU i oświadczył, że widząc wyniki on jest dobrej myśli. To była pierwsza tak pozytywna rzecz, którą nam ktokolwiek w szpitalu powiedział - do tej pory kiedy pytaliśmy o szanse, moje czy dziecka, to każdy się asekurował, mówiąc, że muszę pamiętać, że wszystko może się zdarzyć i że nie mogą odpowiedzieć jednoznacznie.

Około jedenastej moje rzeczy zostały przekazane do schowka, wzięliśmy ze sobą tylko najpotrzebniejsze, następnie zawieziono nas na dół, windą dla personelu. Wszyscy życzyli mi powodzenia, mówili, że dobrze się nam na dole zajmą...

Zjechaliśmy na piętro -3, atmosfera była tak samo zimna i beznadziejna jak pierwszego dnia kiedy przyjechałam do tego szpitala... Położna z góry zostawiła nas z położnikiem, który zaprowadził nas do małego pokoju "prelabor", w którym nie było miejsca prawie na nic. Wszędzie stały maszyny, monitory, jedno łóżko, jedno krzesło. Niewygodne krzesło, niewygodne łóżko, na którym kazano mi się położyć i czekać...

I tak oto zaczął się najdłuższy i najbardziej męczący tydzień w moim życiu.

Ciąg dalszy nastąpi, bo mimo, iż nie jest jeszcze w pół do drugiej, a zaledwie za dwadzieścia pierwsza - mój Mały Książę obudził się i żąda zagwarantowania dostępu do piersi. Negocjacje dotyczące czasu (błagam kotku, jeszcze minutkę!) na nic się nie zdają, Mały Książę zaczyna brzmieć już jak mała syren(k)a alarmowa, w związku z powyższym: do następnego razu!

*VCT - KTG z dodatkowym twistem - dostawałam do ręki przycisk, który musiałam przyciskać za każdym razem kiedy czułam ruchy dziecka, następnie było to porównywane z wynikami serca i skurczy :).

Sunday, May 3, 2015

Nasza historia, część 3

W poprzedniej notce zapomniałam napisać, że ponieważ leki na ciśnienie nie bardzo działały to w tak zwanym międzyczasie miałam jeszcze dwa emergency spotkania z kardiologiem, który zwiększał mi dawkę leku (pod jego opieką brałam Amlor).

***
W szpitalu okazało się, że nie ma już konsultacji, z racji Sylwestra, więc miałam dwa wyjścia - albo pójść od razu na ER (emergency) albo spróbować porozmawiać z kimś z oddziału położniczego. Wybrałam to drugie, więc wjechaliśmy na pierwsze piętro, zadzwoniliśmy, poczekaliśmy chwilę i zaraz wyszła do nas położna. W różowej peruce, obsypana brokatem i z przesadzonym różowym makijażem ;), okazało się, że na oddziale położniczym w najlepsze trwa impreza sylwestrowa :). Była bardzo sympatyczna i żartowała cały czas, aż do momentu, w którym wysłuchała z czym przyszliśmy i zerknęła na moje wyniki. Natychmiast spoważniała i bez dalszych pytań zaprowadziła nas do sali przygotowującej do porodu (prelabor - brakuje mi polskich słówek), gdzie zaraz podpięła mnie pod KTG (to był mój pierwszy raz) i pod ciśnieniomierz, który badał moje ciśnienie w odstępach 15 minutowych. Pierwsze pomiary wyszły bardzo wysokie - 180/110, 190/115... Ale ponieważ nie było jeszcze decyzji co dalej postanowiono wstrzymać na razie leki na ciśnienie.

Aż do 19 przewijały się przez "nasz" pokój różne położne, robiły mi KTG, mierzyły ciśnienie, o 19 nastąpiła zmiana warty i okazało się, że moja pani Doktor D. ma akurat dyżur tej nocy. Przyszła do nas bardzo szybko po objęciu stanowiska i poinformowała, że niestety, ale diagnoza już jest: preeclampsia. Już dość poważna, co oznacza, że zmiana nastąpiła dość szybko i może bardzo szybko postąpić dalej. W związku z czym zostanę zatrzymana w szpitalu na 48 godzin na obserwację.

Spanikowałam kompletnie, zwłaszcza, kiedy się okazało, że na "wszelki wypadek" muszę mieć założony wenflon (nigdy w życiu wcześniej nie byłam w szpitalu, oraz panicznie, panicznie boję się igieł). Wpadłam w histerię ;), więc dostałam leki na uspokojenie, podwójną dawkę. Pielęgniarka, która miała mi założyć wenflon była przemiła, powiedziała, że doskonale mnie rozumie, bo jej córka tak samo się boi. Zanim cokolwiek zrobiła - dała mi do ręki jeden zestaw "wenflonowy" i pozwoliła rozłożyć na części, zobaczyć każdy element, sprawdzić czy jest elastyczny (wcześniej myślałam, że w żyle jest coś twardego typu igła i przerażało mnie, że przy ruszaniu się mogę sobie żyłę na przykład przebić na wylot). Dała mi czas na zadawanie pytań, nawet (z perspektywy czasu) tych najbardziej idiotycznych. Następnie, opisując mi cały czas co dokładnie robi - sprawdziła moje żyły i gdzie zrobi wkłucie, a potem to miejsce posmarowała kremem Emla i zostawiła mnie na godzinę, żeby zaczął działać.

Podczas tej godziny przyszła moja pani Doktor D. i wzięła nas na USG. Pokoje z maszynami USG były w skrzydle konsultacji; całe to skrzydło było już zamknięte, była noc - Doktor D. poprowadziła nas korytarzami dla lekarzy, otwierając i zamykając każdy korytarz po drodze specjalną kartą-kluczem. Wszędzie było ciemno i pusto, przerażająco. W skrzydle konsultacyjnym również wyłączone były wszystkie światła, a kiedy wreszcie dotarliśmy do pokoju z USG Doktor D. włączyła tylko małą lampkę, żeby było lepiej widać obraz na ekranie komputera. Bardzo, bardzo nie lubię ciemności i nie czuję się w niej komfortowo - w domu NIGDY nie śpię w ciemności i w ciszy, nigdy.

USG na szczęście wykazało, że wszystko jest w porządku z dzieckiem, o dziwo jakimś cudem dostaje wciąż pokarm - bo widać, że rośnie. Wróciliśmy do sali prelabor. Ciekawostka - wszystkie sale przygotowujące do porodu oraz sale porodowe - to jedynki :).

Wszystko było tak surrealne, że aż nie mogłam uwierzyć, że się dzieje. Cały personel oddziału położniczego był poprzebierany, wszędzie był brokat, radość, muzyka, podoklejane rzęsy, różowe peruki, fikuśne kapelusiki...

Przy akompaniamencie radosnej muzyki pielęgniarka zakładała mi wenflon, krok po kroku opowiadając co robi i czekając na to, żebym do każdej jej kroku się przyzwyczaiła i pozwoliła na kolejny. Uwielbiałam ją za to.

Później pobrano mi krew (już drugi raz tego dnia), tym razem aż osiem fiolek. Było już po 23 kiedy zaprowadzono nas na inny oddział, na oddział maternity (znowu brakuje mi polskich słówek, to oddział dla kobiet, które są jeszcze przed porodem oraz tuż po porodzie, nie wiem jak to się nazywa?). W tym szpitalu nie było oddziału patologii ciąży, więc dostaliśmy pokój, w którym było miejsce do kąpania i przewijania dziecka, dodatkowe szafki dla dziecka i miejsce na łóżeczko. Okna wychodziły na morze :). W pokoju była też łazienka z prysznicem oraz dodatkowy zlew tuż przy drzwiach wejściowych, żeby lekarze mogli też umyć ręce wchodząc lub wychodząc od pacjentki.

Ponieważ nie jedliśmy kolacji to położne na tym oddziale zaproponowały, że przyniosą nam to co zostało w kuchni (bo już nie wydawali regularnych kolacji) oraz makaroniki (czyli francuskie ciasteczka z mączki migdałowej). Podziękowaliśmy, zjedliśmy kolację i pozostawiono nas samych sobie już do rana. Ach, dostałam jeszcze kolejny trzylitrowy, plastikowy dzban do zbierania moczu (i aż do porodu zamiast toalety musiałam używać tylko tych dzbanków właśnie)  oraz szpitalne urządzenie do sprawdzania cukru, bo przecież wyszliśmy z domu tylko na chwilę, więc nie brałam swojego, nie mieliśmy przy sobie niczego.. Zmieniono mi także leki na ciśnienie i zamiast Amloru teraz dostałam Aldomet. O Aldomecie uczyłam się na studiach, to metyldopa, czyli lek blokujący powstawanie dopaminy, więc nie bardzo chciałam go wziąć, ale nie miałam wyboru.

Ten oddział zamiast łóżek dla osoby towarzyszącej miał tylko rozkładane fotele, więc nie był to dla Francuza szczyt komfortu.

Ze szpitalnego okna obejrzeliśmy o północy pokaz fajerwerków, przytulając się do siebie desperacko, nie wiedząc co dalej będzie. Przerażało nas, że nasze maleństwo może przyjść na świat w zaledwie 29 tygodniu...

Spaliśmy w ubraniach, po lekach uspakajających przespałam twardo całą noc, bez włączonego radia czy tv (w pokoju był telewizor, ale ponieważ przyjęto nas w nocy to nie dostaliśmy jeszcze kodu do włączenia go), dostaliśmy karafkę z zimną wodą i dwie szklanki.

Noc była dość krótka, bo okazało się, że dzień w szpitalu zaczyna się już o szóstej rano. Rano ponownie pobrano mi krew, sześć fiolek. W ciągu dnia Francuz pojechał do domu po nasze rzeczy i oczywiście dokładnie w tym czasie przyszedł do mnie doktor, który akurat miał dyżur, i który niestety nie mówił ani słowa po angielsku. Poprosiłam go, żeby wrócił za godzinę, jak będzie mąż - ale już nie wrócił i tego dnia nie dowiedziałam się niczego nowego. Za to tego dnia z samega rana przyszła do mnie dietetyczka, żeby ustalić ze mną posiłki dla mnie. Wypytała mnie co lubię, czego nie lubię, a czego nie jem (jestem wegetarianką), po czym ustaliła dla mnie indywidualne menu (jak dla każdej pacjentki).

Dostawałam trzy posiłki dziennie (godziny jak w całej Francji: 8-9, 12-13, 18-19 - tu wszyscy jedzą o tej samych porach ;) ) oraz przekąskę (owoc + nabiał) o 16. Na śniadania dostawałam bułeczkę, masło, dżem oraz do wyboru czekoladę na gorąco, kawę i herbatę. Lunche i kolacje były bardzo różnorodne - ale zawsze dostawałam zimną przekąskę - w formie różnych warzyw, następnie ciepłe danie - makaron/ziemniaki/ryż + porcja różnie przygotowanych warzyw oraz jajko/omlet/naleśnik zamiast mięsa/ryby. Potem był deser - zazwyczaj jogurt, ale czasami też mus, flan albo ciasto, do tego owoc, a na koniec bułeczka i kawałek sera, codziennie innego. Do kolacji czasami jeszcze była ciepła zupa zwana potage

Drugiego stycznia, w piątek, dowiedziałam się, że moje wyniki się pogarszają, więc mój pobyt z całą pewnością się przedłuży. Ba, powiedziano mi również, że pogarszają się na tyle mocno, iż przyjdzie do mnie anestezjolog zrobić wywiad przed ewentualną operacją...

Kilka razy dziennie robiono mi KTG i każde trwało około godziny. Miałam "własną" maszynę przywiezioną do pokoju. To samo z ciśnieniomierzem, przeznaczony specjalnie dla mnie stał cały czas w moim pokoju. Ciśnienie badano mi podczas KTG, w odstępach piętnastominutowych. Co rano pobierano mi krew - około 6 fiolek.

W sobotę pierwszy raz zaczęto mówić o transporcie do Nicei - bo łatwiej było przetransportować dziecko do NICU poziom 3 we mnie, niż po urodzinach. Ponieważ moje wyniki z dnia na dzień były gorsze, preeclampsia zyskała przymiotnik "poważna", a w niedzielę dostałam pierwszy zastrzyk ze sterydami, który miał pomóc dziecku rozwinąć płuca. W poniedziałek po badaniu krwi i moczu dostałam kolejny zastrzyk ze sterydów, następnie założono mi wenflon na drugą rękę (niezbędny na czas transportu :/ ) i oświadczono, że przetransportowana będę do szpitala w Nicei za chwilę, ponieważ czas goni - helikopterem.

Przyznaję, na początku spanikowałam kompletnie i wpadłam w histerię, już tego wszystkiego było dla mnie za dużo, chciałam do domu, nie chciałam lecieć, na dodatek sama (w sensie: bez Francuza) do nieznanego mi miejsca... Ale obsługa helikoptera była super. Składała się z bardzo przyjaznej pielęgniarki, przystojnego bawidamka pilota oraz przesympatycznego ratownika z bujną czupryną, przez którą przypominał mi Jeana z duetu Jean&Norbert. Wszyscy troje mówili po angielsku. Byli bardzo cierpliwi, czekali, aż się uspokoję, po czym pielęgniarka mnie przytuliła, obiecała, że się mną zajmie, że wszystko będzie dobrze, a pilot i ratownik cały czas żartowali, więc w końcu ja też się uśmiechnęłam i dzielnie dałam się zawinąć w taki dziwny, dmuchany kokon i zawieźć na dach, do helikoptera. Francuz cały czas był przy mnie, aż do momentu, do którego mógł, bowiem niestety nie mógł lecieć ze mną, musiał przyjechać samochodem.

Kilka zdjęć:










To był mój pierwszy lot helikopterem i w gruncie rzeczy poprawił mi trochę humor, na krótko, bo widoki były wspaniałe, a pielęgniarka pozwoliła mi się trochę wydostać z tego dmuchanego kokona, który nie pozwalał mi się ruszyć. Podczas lotu mogłam mieć przy sobie tylko i wyłącznie telefon, reszta rzeczy musiała pojechać z Francuzem.

Po wylądowaniu na dachu szpitala w Nicei nawet pozwolili mi się z tego kokona wydostać, pochodzić po dachu i porobić zdjęcia, ale kiedy przyszły po mnie pielęgniarki z oddziału położniczego (bo labor&delivery to chyba oddział położniczy, mam rację?) to zrobiły aferę, że tak nie można, że szpital jest za mnie odpowiedzialny, wpakowały mnie natychmiast na łóżko i zawiozły do sali do rodzenia. I od tego momentu dzień znowu zrobił się paskudny - mój francuski nie jest najlepszy - sporo rozumiem, ale sama nie mam odwagi, żeby mówić, dodatkowo brakuje mi medycznego słownictwa. Pielęgniarki wiedziały, że nie mówię po francusku i w sumie kompletnie mnie ignorowały podczas wiezienia na salę, rozmawiały między sobą, żartowały, na mnie nawet nie patrzyły. Zawiozły mnie i zostawiły w pustej sali, w której kompletnie nie wiedziałam co ma ze sobą zrobić.

Byłam zmęczona, sama, w sali było duszno i gorąco (ponad 25 stopni), bardzo chciało mi się pić, nie miałam żadnych swoich rzeczy oprócz telefonu. Po jakimś czasie przyszła do mnie stażystka, która mówiła po angielsku, słabo bo słabo, ale po angielsku, kazała mi założyć koszulę do rodzenia, po czym podpięła mnie pod KTG i ciśnieniomierz (odstępy pomiędzy pomiarami 10 minutowe) i zostawiła... na ponad dwie godziny. A wcześniej powiedziała mi, że niestety nie mogę się niczego napić, bo być może będę miała zaraz operację, więc nie mogą mi niczego dać. Ale o tym miał zadecydować lekarz (którego tego dnia w ogóle nie zobaczyłam).

Leżałam więc, w gorącej dusznej sali, z piszczącymi monitorami dookoła (w każdej sali do rodzenia jest też duży monitor, na którym się wyświetlają zapisy KTG z pozostałych sal, żeby w razie czego lekarze mogli szybko zareagować na niespodziewaną sytuację), zestresowana, zmęczona, nie bardzo wiedząc nawet do kogo się odezwać, spragniona, głodna i półnaga, bo koszula była za ciasna w biuście i brzuchu (Francuzki są szczuplejsze ode mnie ;) ), a na dodatek krótka, bo zaledwie do spojenia łonowego... Kiedy Francuz przyjechał i mnie odnalazł, po prawie dwóch godzinach, to rozpłakałam się na jego widok. Na szczęście szybko zrobił ze wszystkim porządek, pozwolono mi się ubrać, pokazano drogę do łazienki, dano mi wodę do picia... Ale na pokój "na górze" (sale do rodzenia są na dole), na oddziale ciąży patologicznych musieliśmy wciąż czekać, aż w końcu się nie doczekaliśmy (wszystkie były zajęte) i o 23 dostaliśmy pokój na oddziale maternity. Wszystkie pokoje na obydwu oddziałach są jednoosobowe, dwuosobowe pokoje są tylko na ogólnym oddziale ginekologicznym.

Pomimo godziny przyjęli nas tam niesamowicie ciepło i zajęli się nami cudownie. Kontrast pomiędzy piętrem -3 (sale do rodzenia), a oddziałem maternity (2 piętro) był niesamowity. W tym pierwszym miejscu było zimno (pod względem atmosfery, nie temperatury), szaro, brakowało kolorów, a obsługa traktowała ludzi jako "przypadki", bo miała z nimi do czynienia tylko przez czas rodzenia; na drugim piętrze wszystko było kolorowe, ściany były brzoskwiniowe, wszędzie wciąż wisiały dekoracje świąteczne, na korytarzu grała muzyka, stał regał z książkami i gazetami do czytania dla pacjentek... Na dodatek akurat miała zmianę przecudowna położna, która do końcu pobytu była moją zdecydowaną ulubienicą, wspaniała młoda dziewczyna o imieniu Julie.

Pomimo tego, że było późno, że wszyscy byliśmy zmęczeni - przedstawiła nam dokładnie całą sytuację, opisała co będziemy próbować zrobić (dotrwać jak najdalej jeśli chodzi o długość ciąży). Bardzo szczegółowo odpowiedziała na każde nasze pytanie i bardzo podniosła nas na duchu. Następnie pomocnice przyniosły nam jedzenie, przepyszny ryż z czymś i makaron z czymś jeszcze lepszym - już nie pamiętam co to było. Zaopatrzono nas też w wodę, szklanki, mnie oczywiście zaopatrzono też w dzban do zbierania moczu i powiedziano, że na dzisiaj mamy spokój, możemy iść spać, ale żebym się przygotowała na to, że następnego dnia rano zaczynamy dzień o 6 rano, pobraniem krwi oraz badaniem ciśnienia.

Ach, jeszcze tego samego wieczora zwiększono mi dwukrotnie dawkę Aldometu do 1,5g dziennie (maksymalna dawka to 2g dziennie).

Ciąg dalszy nastąpi :).


Saturday, May 2, 2015

Sophie



Żyrafka Sophie to we Francji tradycyjny prezent dla dziecka :). Swoją żyrafkę Mały Książę dostał w paczce od prababci i ku naszemu zdumieniu pokochał Sophie od pierwszego dotyku.

Ba, żyrafka jest też pierwszym obiektem (poza moim palcem), który dostąpił zaszczytu bycia ssanym (Mały Książę nie toleruje smoczków) :)